Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi z3waza ze starożytniego miasteczka Pobiedziska. Mam przejechane 74680.40 kilometrów w tym 20878.01 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.70 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy z3waza.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton/XC/CX

Dystans całkowity:5726.20 km (w terenie 4752.59 km; 83.00%)
Czas w ruchu:273:31
Średnia prędkość:20.89 km/h
Maksymalna prędkość:65.95 km/h
Suma podjazdów:44335 m
Maks. tętno maksymalne:183 (100 %)
Maks. tętno średnie:180 (93 %)
Suma kalorii:108449 kcal
Liczba aktywności:109
Średnio na aktywność:52.53 km i 2h 31m
Więcej statystyk
  • DST 60.00km
  • Teren 50.00km
  • Czas 02:48
  • VAVG 21.43km/h
  • VMAX 38.29km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • HRmax 177 ( 98%)
  • HRavg 159 ( 88%)
  • Kalorie 1500kcal
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Barlinek - pierwsze słowo do dziennika...

Niedziela, 3 czerwca 2012 · dodano: 03.06.2012 | Komentarze 9

A wszystko mi mówiło jedź mini... ale nie chęć porywalizowania z sąsiadem zwyciężyła... ale po kolei.
Wczoraj wieczorem okazało się że sąsiad jedzie jednak do Barlinka. Pojechaliśmy więc w dwa samochody godnie reprezentować miasto i gminę Pobiedziska w Grand Prix Wielkopolski w maratonach MTB w Barlinku.
Załatwienie opłat i numerka bez większych problemów. Sąsiad odważnie stanął w pierwszym rzędzie, ja gdzieś w środku. Rozgrzewka i start. Na początku miał byś spokojny rozjazd wokół rynku w Barlinku, który oczywiście stał się nerwowym ustawianiem stawki - gaz, hamulec, gaz hamulec itd. Było to tym bardziej niebezpieczne, że część trasy wiodła przez remontowaną ulicę, na której co i rusz wystawały studzienki gazowe. Raz taką wystającą na 50 cm cudem uniknąłem, bo gdybym nie uniknął to wyścig skończyłby się dla mnie na drugim kilometrze. Po objechaniu rynku peleton miał być zatrzymany - a wyścig rozpocząć się od tego miejsca. I miały to być cztery rundy. Oczywiście tak się nie stało i po dojechaniu do startu wszyscy zostali puszczeni dalej. Wtedy sąsiada miałem jeszcze w zasięgu wzroku. Niestety zaczął mi się oddalać coraz bardziej, a częste wąskie odcinki nie pozwalały wyprzedzać w związku z tym choć jechało mi się dobrze do sytuacja na froncie ja-sąsiad pogarszała się sukcesywnie. Pozostało mi liczyć na jego jakiś moment słabości. No w każdym razie cisnąłem ostro. W pewnym momencie na trasie był wybetonowany rów, który stał się "pożeraczem" dętek -za pierwszym razem przeszedłem go spoko - jednak za nim stał zrozpaczony biker co nie zabrał dętki i pompki, w swej nieograniczonej dobroci użyczyłem mu jednego i drugiego - odciążając tym samym swój rower dzięki czemu pewnie mogłem uzyskać z 0,01 km/h więcej na okrążeniu ;)
Druga pętla wydała mi się znacznie krótsza - jednak jak się jedzie kolejny raz to samo to jedzie się łatwiej, cóż z tego skoro na fragmencie miejskim albo wcześniej przyciąłem delikatnie dętkę - ale tyle że wyraźnie sflaczała... kurna na mini dojechałbym spokojnie - dopompowałbym sukę nabojem i jakiś by te dwa kaemy przeszły. A tu fuck, shit, scheisse, merde, job w twoju mać, sacreble czyli mówiąc po prostu no żesz kurwa mać!!!!!
Jeszcze dwa okrążenia a tu żaden kutas się dla Marcina nie zatrzyma - w końcu stwierdziłem - pierdolę nie jadę - idę se do mety, aż tu napatoczył się Tomasz Dopierała, który wygrał mini i sobie spokojnie podążał pod prąd wyścigu, i co najważniejsze miał dętkę. No nic szybko jak się dało napompowałem tę bladź i ruszyłem dalej, jednak napompowanie tylko jednym nabojem dało moim zdaniem jakieś 1,8 bara więc miałem stracha że jednak dobiję gdzieś daleko od mety. A poza tym świadomość że sąsiad mi bezpowrotnie uciekł zniszczyła mi cały zapał do ścigania - adrenalina poszła w dół i pojechałem sobie kółko raczej wycieczkowo, wyprzedzając jednak po drodze kilku gości. Za to pod koniec trzeciego kółka dogoniła mnie czołówka mega. A na przejeździe przez metę organizatorzy stwierdzili ni stąd ni zowąd że obowiązują zasady rodem z XC i po dublu nie ma kolejnego kółka. I tak skończyłem wyścig właściwie niezmęczony.
Podsumowanie:
1. Przede wszystkim gratulacje dla Macieja bo zapewne ze mną by i tak wygrał. Tak więc w tym sezonie 1:1
2. Sport bywa czasem wkurwiający, ale tak to już jest
3. Trasa była fajna i jeszcze raz machnąłbym sobie jedno kółeczko - bo naprawdę nie było nudno ale...
4. Organizator sobie wymyślił że czwarte kółko nie dla mnie, co nie wynika z regulaminu w żaden sposób (poza punktem ostatnim że zastrzegają sobie prawo do jego zmian)
5. Chuj wie jaki miałem czas - bo ten który jest w wynikach został wyliczony wg jakiegoś tajemnego algorytmu.
6. Ogólnie mam jakoś pecha ostatnio do wyścigów - ale w porównaniu z Czarnkowem było o niebo lepiej, tak więc jest progres i to najważniejsze.
Dziękuję Państwu bardzo za uwagę, dobranoc mówił z Pobiedzisk Marcin H.
Ps. Ten czas z wpisu to suma rozgrzewek przejazdu więc nic nie wyjaśnia. A pulsak mi jakiś czas nie liczył bo poszedł na grzyby więc i z niego nic nie wynika.
Nowy styl mody w kolarstwie © Z3Waza

Pełne zadowolenie z obsługi podczas masażu © Z3Waza
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 47.00km
  • Teren 37.00km
  • Czas 02:23
  • VAVG 19.72km/h
  • VMAX 49.97km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • HRmax 178 ( 99%)
  • HRavg 157 ( 87%)
  • Kalorie 1498kcal
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sudden death...

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 26.05.2012 | Komentarze 2

...czyli maraton w Czarnkowie.
Do Czarnkowa wybrałem się z Wojtkiem i Michałem na miejsce dojechaliśmy bez przygód. Przygody miały dopiero się zacząć.
Wkrótce naspotykaliśmy teamowych znajomych czyli Rodmana, Jacgola i Kłosia.
Jedziemy na krótką rozgrzewką połączoną z odcedzaniem kartofelków. Na starcie okazuje się że wszyscy gigowcy jadą z 1. sektora. I dobrze.
Start - ogień od początku pikawa wchodzi mi na wysokie obroty jak jeszcze się nie zdarzyło w tym roku. Początek ostry, ale jednak w tłoku. Wkrótce docieramy do słynnej skoczni. Zjazd z niej pokonuję bez problemów, jednak gdy dojeżdżam do zeskoku słyszę krzyki że ktoś leży - nie bardzo widać kto i gdzie. Więc zwalniam - i wybieram złą ścieżkę - to znaczy po lewej. Okazuje się że leży gość który chwilę wcześniej mnie wyprzedził, zresztą znajomy Michała. Po skoczni kolejny przejazd przez start i zaczyna się łatwy szeroki podjazd - który spokojnie mógłby robić za początek rozjazdu - bezpiecznie a stawka się rozciąga i ustawia. No nic, lecę pod górę za mną Kuba Krych, który dziś miał ochotę mnie objechać, a ja z kolei wielką ochotę nie dać się przelecieć. Potem był długi asfalt w którym złapałem fajną grupkę, tak że asfalt minął szybko. A potem zaczęły się atrakcje - góra dół góra dół. Dużo tego było i wszystkiego nie spamiętałem. Ale przyznać muszę, że była to najlepsza trasa nie w górach jaką miałem okazję pojechać.
Po kolejnym fantastycznym singlu pod górę dojechałęm do stojącej grupki i okazało się - ŻE WYŚCIG JEST ANULOWANY!!!!!!!!!!!!
I to jest właśnie ta tytułowa sudden death.
Wpis mógłby się też nazywać FUCK, FUCK, FUCK, FUCK!!!!!
Albo KURWA, KURWA, KURWA, KURWA, !!!
W każdym razie żal że taka cudowna, fantastyczna, wspaniała trasa została zrąbana przez okoliczności. Czyja to była wina - nie wiem, wiem że organizatorzy nie zechcieli się wytłumaczyć dokładnie co i jak - i to chwały im nie przynosi.
W każdym razie choć jadąc zastanawiałem się jak przeżyję te 86 kilometrów to doprawdy żałowałem (i żałuję), że nie dane było mi to sprawdzić - zamiast tego dane było mi przejechać dystans mini w wersji turystycznej, czyli bez klasyfikowania. Potem jeszcze pojeździłem tu i tam, ale to wszystko nieważne.
Sudden death. FUCK.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 40.00km
  • Teren 39.00km
  • Czas 03:05
  • VAVG 12.97km/h
  • VMAX 62.11km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • HRmax 172 ( 96%)
  • HRavg 158 ( 88%)
  • Kalorie 2588kcal
  • Podjazdy 1700m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Złoty Stok

Sobota, 5 maja 2012 · dodano: 06.05.2012 | Komentarze 9

Właściwie to miałem do Złotego Stoku nie jechać, ale trafiła się okazja w postaci propozycji Michała, który miał wolne miejsce w samochodzie i co ważniejsze szofera pod postacią swojego ojca. Czyli jadę.
Pobudka o 3 w nocy, pakuję rower i o 4 lecę do Poznania żeby się spotkać w umówionym miejscu o 4:30. Droga do Złotego mija bez większych niespodzianek, towarzyszy nam jeszcze głos Hołowczyca z GPS, który pełni rolę żony ("Zwolnij!").
W Złotym jesteśmy przed 9 rano i bardzo dobrze - czasu jest sporo. A ja nie lubię przyjeżdżać na ostatnią chwilę, a tak pomalutku się przebieram w teamowe ciuszki, jest czas żeby wszystko sprawdzić i pojeździć nieco przed startem. W międzyczasie spotykamy Jarka, który wyraźnie smutny mówi, że Krzychu nie pojedzie, a w związku z tym Zbychu stracił chęć do walki - no bo co to zabawa ścigać się ze sobą samym.
Okazuje się też, że Jacek jedzie giga - co z kolei zasmuca Michała - bo miał ochotę na rewanż.
Oglądamy start Gigowców - jedzie tam większość naszego Gogglowego teamu - Jarek, Jacek G., JP, Wojtek i Kłosiu.
Jakiś czas potem spotykam Marka z którym obchodzimy miasteczko zawodów, spotykamy kilku znajomych, jedziemy znowu pojeździć po asfalcie. Robię przy okazji zdjęcie panoramy miasteczka

Panorama Złotego Stoku © Z3Waza


A potem spotykamy Krzycha ze Zbychem - okazuje się że jednak Maks jedzie... no i dobrze.
W sektorach nie ma tłoku, atmosfera raczej dobra, 10, 9, 8, 7, 6, 5, 3, 2, 1 i start....
Jak to w górach najpierw pod górkę w miarę szeroką ścieżką, która się pewnym miejscu przewęża powodując niechybnie korek co widać na 2:15 niniejszego filmiku

Padają oczywiście pierwsze "szanowne panie" nawet z ust dziewczyn.
No nic jedę sobie dalej pod górę z radością stwierdzam że "noga podaje" - jedzie mi się lekko, wszedłem w swój rytm, dojeżdżam do kolejnego "celu" wiozę się chwilę za nim i skok do następnego... i tak mijają te podgórkowe kilometry, po drodze mijam Anię Wysokińską - startowała z II sektora. A potem zaczyna się zjazd - i tu wychodzi moje nieobjeżdżenie w górach. Wiszę na heblach, a w dodatku za bardzo chyba jednak skręciłem tłumienie - więc kamoldy dają po łapach prawie jakbym jechał na sztywniaku, w końcu dopada mnie Marek i znika w czeluściach zjazdu. A ja się łapię na piękną serię zdjęć - pewnie w sportografie - zatrzymuję się jak sierota akurat w miejscu gdzie jest ustawiony automatyczny "fotoradar", który robi mi kilka karnych zdjęć za zbyt małą prędkość.
Dojeżdżam do pierwszego baru - widzę że Marek się tam posila, a ponieważ wody i żeli mam duży zapas, nie zatrzymuję się i jadę na kolejny podjazd, ten jest już krótszy a po nim następuje bardzo przyjemny zjazd do Lutyni (znam go z zeszłęgo roku z wycieczki do Czech z tym że wtedy robiłem go w odwrotnym kierunku. Kolejny bar - biorę jedną pomarańczę i lecę dalej. Zaczyna się długi podjazd pod Borówkową najpierw łączką na której właściwie po raz pierwszy włączam "młynek". Rowerzyści się tu mieszają z owcami a główną atrakcją jest slalom pomiędzy tym co owe owce zostawiły na trawie. Mijam rowerzystę naprawiającego koło, któremu pomaga miejscowy chłopiec wyraźnie dumny z tego że może potrzymać rower. Fajny obrazek.
Po łączce zaczyna się podjazd w lesie po coraz bardziej wyboistej drodze, bywa że muszę zejść. A bardzo tego nie lubię zwłaszcza jak mam kilka kilometrów podjeżdżania w nogach, ale nic docieram do szczytu Borówkowej a Marka nie ma - może mnie jednak nie dojdzie? Niestety płonne moje nadzieje na kolejnym kamienistym zjeździe, gdzie pomimo lekkiego zmniejszenia tłumienia czuję się jak operator młota pneumatycznego, Marek mnie dojeżdża. Zjazd jest dość krótki a po nim zaczyna się kolejny (to na szczęście już ostatni) podjazd, choć w moim wykonaniu to raczej podjazdo-podpych z naciskiem na podpych. Marek pcha nieco lepiej ode mnie a dodatkowo kiedy siadam na rower i wyprzedzam go to włazi mi jakiś pierdzielony kij w przerzutkę. Muszę zleźć. A Marek w tym momencie zaczyna ostry atak - polegający na jeszcze intensywniejszym pchaniu - normalnie jak niegdyś Contador ze Schleckiem :D. To jest kluczowa akcja - Marek odchodzi (nie odjeżdża) w siną dal, a ja zostaję wykończony psychicznie (i fizycznie trochę też). Ostatni zjazd jest łatwy, tylko kilka ostrych zakrętów, zresztą wyraźnie oznaczonych, a ja czekam, co ten Golonko jeszcze wymyśli a tu "5km do mety", 4, 3, 2, 1, 300 metrów i nic??? W końcu jest ta upragniona po przejechaniu której jak zawszę mówię sobie "ale było fajnie". Na miejscu siedzi już Krzychu który jednak odpuścił. A nam pozostaje poczekać na Gigowców. No jeszcze jest darmowe piwko, i makaron w dwóch wersjach do wyboru.
Po przyjechaniu wszystkich kolegów z teamu. Zabieramy się z Michałem w drogę powrotną.
Strasznie zazdroszczę chłopakom, że mieli okazję pojeździć po górach znacznie więcej.
Michał dzięki za wspólną podróż.
Pod górę; Złoty Stok 2012 © Z3Waza

Wyprowadzam rower na spacer © Z3Waza

Zjazd po kamieniach © Z3Waza

W sudeckim lesie © Z3Waza

Jazda po korzeniach © Z3Waza

Po kałużach coby nogi schłodzić © Z3Waza

Zawadiacki uśmiech na podjeździe pod Borókową © Z3Waza

A... jeszcze miejsce i czas:
309/500 open
40/76 w M4
3:05:49
Jeszcze trochę brakuje żeby być w pierwszej połowie - ale to i tak najlepszy z moich występów górskich u Golonki. Mam nadzieję że uda się w tym roku jeszcze jakiś zaliczyć - będzie okazja się poprawić.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 81.62km
  • Teren 80.00km
  • Czas 03:58
  • VAVG 20.58km/h
  • VMAX 49.97km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pierwsze pudło!!!!

Sobota, 28 kwietnia 2012 · dodano: 28.04.2012 | Komentarze 18

Czas i miejsce akcji: 28.04.2012 Owińska
Wydarzenie: MTB Maraton Cup
Dystans: Giga
Więcej informacji: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pierwsze_pudlo_marcina_horemskiego

Dziś na miejsce dotarliśmy wyjątkowo wcześnie, jako jedni z pierwszych. Spokojnie przygotowywaliśmy się do wyścigu. Wyciągnąłem pompę, żeby sprawdzić ciśnienie w oponach, sprawdziłem amory i ruszyliśmy z Asią na rekonesans trasy. W międzyczasie spotkaliśmy teamowych kolegów Wojtka i Marka
. Wkrótce spotykamy resztę z Goggla czyli Przema i Mariusza.
Siadamy sobie z Asią na ławeczkach pod parasolami, bo słońce zaczyna palić niemiłosiernie. A tu pojawia się Jacek z latoroślą - dziś startuje młody a stary się obija :D Gadamy sobie miło i przyjemnie i tak mija czas do startu. W końcu postanawiam iść do kameralnego sektora giga i słyszę nagle za sobą paniczny krzyk Aśki "Marcin, Marcin!!!!" - Aśka ma panę - kolejna eksperymentalna dętka FOSSa co się mają samouszczelniać zaliczyła wtopę. Fuck, fuck, fuck!!! Zaczyna się nerwówa, szybko zdejmuję oponę wyciągamy dętkę, czarną, standardową, butylową, ale Aśka ma wentyle samochodowe które mnie wkurzają bo wlatują do środka obręczy a pompka ręczna coś nie daje rady dopompować. Lecę więc do auta po stacjonarną, w międzyczasie Jacek montuje oponę na obręczy. Wielkie dzięki Jacku!!!! Z dużą pompą wszystko idzie sprawnie i po chwili koło jest gotowe. Jeszcze trochę nerwówki, bo tarcza nie chce wejść pomiędzy klocki, ale w końcu się udaje. I nawet po zapięciu koła nic się nie obciera. Idę więc do sektora, gdzie panuje dla odmiany piknikowa atmosfera, nasz team jest chyba najliczniej reprezentowany. Atmosfera piknikowa pryska gdy startujemy. Ale przyznać trzeba, że taki mały peleton (mniej niż 30 osób) to fajna sprawa, nie ma przepychanki wszyscy się ustawiają szybko we właściwej kolejności, i tak lecimy sobie w kierunku Dziewiczej. Przed Dziewiczą łapie mnie cyborgowy Konwa, i paru innych wycinaków co pojechali mega, no i jeszcze kobieta? Magdalena Hałajczak. Ogólnie zatyka mnie przed Dziewiczą i dość szybko pojawiają się myśli typu "po co ci to?" ale jadę swoje, robi się coraz puściej i bardziej samotnie, myślę sobie że pewnie jestem już "numero nero", aż tu nagle dogania mnie Marek za dwoma megowcami i zaprasza żebym usiadł na kole, co skwapliwie czynię. Jedziemy tak sobie za tymi dwoma z mega ale w pewnym momencie Marek odpuszcza i dystans między nami a megowcami się zaczyna zwiększać. No ale jedziemy we dwóch - to zawsze raźniej. Gdzieś w okolicach bufetu łapie nas Rodman z Kłosiem, którzy pomylili trasę, ale szybko znikają. A my z Markiem jedziemy swoje. Wkrótce dojeżdża nas Jakub Krych, mój kolega z pracy. I informuje mnie że nie dołożę mu tym razem ośmiu minut ja w Murowanej (no zobaczymy myślę sobie). Zapraszam go do współpracy i jedziemy dalej we trzech. Marek daje ładne zmiany, Jakub coraz rzadsze i krótsze. W pewnym momencie Jakub łapie kija w przerzutkę i musi się zatrzymać. Ale nas dochodzi. Po jakimś czasie zaczyna się sekcja kurwidołkowa - tu jazda jeden za drugim jest bez sensu - nie widzi się korzeni dziur i innego tałatajstwa. Tu Kuba zaczyna odstawać (potem tłumaczył że to coś właśnie z przerzutką) no i zostajemy sami z Markiem. Ale za kurwidołkami zaczyna się mocno piaszczysty podjazd - nie stromy ale długi i zaprawdę powiadam wam piaszczysty. Mielę na nim powoli ale Marek i tak zostaje w tyle. Podjazd daje mi popalić ale Markowi jeszcze bardziej. Więc choć zaczynam okrutnie zamulać to dystans między nami się nie zmniejsza. Stwierdzam że jadę dalej swoje - trudno lecę dalej sam - i tak turlam się do kolejnego baru. Tam uzupełniam puste bidony - biorę 1 pełny i pół drugiego. W międzyczasie dojeżdża Marek - pytam czy na niego zaczekać , mówi "jedź dalej", to jadę. Aż w końcu widzę że Dziewicza jest tuż, tuż. Sekcja na Dziewiczej to prawdziwa mordęga wtaczam się powoli na kolejne podjazdy aż tu nagle kończąc podjazd od strony parkingu widzę Rodmana na mijance. Trochę dodaje mi to otuchy. Ale po Dziewiczej na długiej szutrówie do Owińsk już go nie widzę, nie widzę też nikogo za sobą, więc nie niepokojony dojeżdżam do mety. Tam Żona robi mi pamiątkowe zdjęcie, a ja od obsługi dowiaduję się że jestem TRZECI!!!!!!

Wjeżdżam na metę © Z3Waza


To nic że trzeci na trzech. Pierwsze podium w mojej sportowej karierze zostanie zaliczone Hurra!!!

Mam pudło!!! © Z3Waza


Idę na zasłużony makaron i jeszcze bardziej zasłużone piwo i siadam pogadać ze znajomymi. Wkrótce zaczyna się dekoracja Giga i moje pierwsze pudło staje się faktem :D

Na podium © Z3Waza


Jest pięknie :), Trochę mi żal Josipa - czwarte miejsce - ale szczere gratki.
I wielkie dzięki dla Marka za kilka kilometrów naprawdę fajnej jazdy.

Marek wjeżdża na metę © Z3Waza


No i jeszcze gratulacje dla sąsiada co pojechał mega - pudło było blisko.
I last but not least gratulacje dla Żony za kolejny puchar (który to już??)
I w ogóle dla wszystkich co jechali, dziś jestem naprawdę w świetnym humorze i nic go nie jest w stanie zepsuć.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 74.00km
  • Teren 73.00km
  • Czas 03:35
  • VAVG 20.65km/h
  • VMAX 47.17km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • HRmax 176 ( 98%)
  • HRavg 158 ( 88%)
  • Kalorie 2914kcal
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Murowana Goślina'12

Niedziela, 15 kwietnia 2012 · dodano: 15.04.2012 | Komentarze 8

Zaczęło się od małego sukcesu - okazało się że pomimo, że wczoraj po pobraniu numerku na kontroli wyświetlił mi się sektor 5, to jednak przysługiwał mi czwarty czyli że nie będę startował z tzw. czarnej odbytnicy. Do sektora wchodzę z Markiem i zaraz spotykamy Jacka. Krótkie przedstartowe pogaduchy, zdjęcie zrobione przez żonę i ogień i do przodu.
Marcin przed startem © Z3Waza

Jacek przed startem a Marcin kuka © Z3Waza

Na początku próbuję dojść Jacka, ale widzę, że będzie to bardzo trudne, nawet w pewnym momencie jestem tuż, tuż, ale Jacek znowu mi odchodzi i wiem, że nie będzie to bardzo trudne tylko niemożliwe. No nic jadę dalej. Nowa trasa mini jest interwałowa i bardzo ciekawa, czuję jednak że dziś to nie do końca jest mój dzień. Ale co tam, w pewnym momencie wyprzedza mnie jakiś gość i zamiast na drogę spoglądam na niego, no i nie zauważam pieńka na którym robię chyba dość widowiskowe OTB, na szczęście kończy się wszystko lekko zbitym kolanem. Lecę dalej. Na dużym błotku taranuję małe drzewko, które chyba nie przeżyje spotkania ze mną, biedne...Część mini daje mi ostro w kość, pojawiają się oczywiście myśli typu "trzeba było jechać mini", "pierdolę to mój ostatni sezon maratonowy", "przechodzę na turystykę" itp. Ale jadę. W pewnym momencie (gdzieś 23 km) dochodzi mnie gość, a do mnie dochodzi energia ze zjedzonego 10 minut wcześniej żela. Siadam więc mu na kole, gość próbuje mnie urwać ale budzi to we mnie tym większą chęć "a nie dam ci odejść", gość coś tam rzuca przez ramię, nie słyszę. W każdym razie jego wysiłki kończą się jego glebą na prostym piaszczystym zakręcie, ja wpadam of course na niego. Gość jest wyraźnie wpieniony że mogłem mu uszkodzić jego Meridę 69, tym bardziej, że coś tam chrupnęło, w każdym razie usłyszałem, że pomyliłem maratony i że to nie jest Mazovia, jak jest na Mazovii nie wiem - nie byłem. W każdym razie ten odcinek, którym jechaliśmy to nie był jakiś OS tylko normalna szeroka leśna droga. Ponieważ na pytanie o pomoc odpowiedział mi w słowach obelżywych, zostawiam go z jego wkurwieniem i lecę dalej, potem jest najdurniejsza część maratonu, budowlano-przełajowo-trzęsidupny przejazd pod obwodnicą. A dalej już znana piaskownica i wjazd do Zielonki, na początku standard - szerokie drogi leśne, na tym odcinku co i raz mijam się z Rysiem Bróździńskim. Przed Dziewiczą Golonka jednak dokłada do pieca i prowadzi trasę po takich singlach o których pojęcia nie miałem. Trasa jest idealna na dobicie przed "podjazdem" na kilera - który wobec padającego deszczu, śliskiego gruntu, a przede wszystkim moich coraz bardziej drewnianych nóg staje się bardzo mozolnym podejściem, za Dziewiczą zwycięża we mnie inna myśl, która staje się jedną jedyną, dominującą: "meta, meta, królestwo za metę" po drodze mijam jeszcze większych umarlaków niż ja. Powoli dochodzę jednego takiego który na piasku tańczy breakdance, i kiedy jestem tuż na nim wjeżdżam na błotko łapie poślizg i padam jak długi - nie wiem dlaczego, tym razem to chyba już zmęczenie. W końcu go łapię na piaskownicy i wjeżdżam na ostatnią prostą, która była moim marzeniem, pragnieniem od dłuższego czasu. I wreszcie jestem na mecie. Po dojechaniu nie mam nawet siły gadać. Chwilę po mnie wjeżdża Marc. Jak już się trochę pozbierałem, pojechałem do auta się przebrać, okazało się że mam ręce tak zgrabiałe że ledwo coś nimi chwytam. Zakładam suche ciepłe rzeczy, kiedy wkładam spodnie łapie mnie po raz pierwszy w życiu kurcz w łydzie, o kurna jak boli, na szczęście żona robi za erste hilfe... Jak się przebrałem dojeżdża Maciej też zadowolony i umęczony.
Później idziemy z żoną na metę pogadać ze znajomymi, z gigowców na metę pierwszy dociera Jarek, szczęśliwy jak dziecko że objechał JP, Kłosia i całą resztę. Spotykam też i Zbyszka z Krzysztofem, Jacka i kierownika naszego - Przema. Dzieci nasze są zniesmaczone faktem, że nic nie wygrały na tomboli, musimy więc jechać do domu.
Podsumowanie - na teraz jestem 22/70 w kategorii może się to trochę zmienić bo mają jakiś burdel w wynikach - duch Gogola czy co?
Tak czy inaczej miejsce niezłe, najlepsze w ogóle u Golonki. Warto było się zestarzeć :D
Co do poprawienia - to czas do Jacka, bo że z nim przegram to czułem, ale jednak trochę za dużo. Pewnie ten wczorajszy wypad rowerowy mi nie pomógł, ale w sumie fajnie że nakręciłem trochę kaemów w weekend, a koniec końców chodzi tylko o dobrą zabawę. A bawiłem się dobrze i dziękuję wszystkim uczestnikom tej zabawy, nawet nerwowemu gościowi na Meridce.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 24.00km
  • Teren 22.00km
  • Czas 01:42
  • VAVG 14.12km/h
  • VMAX 38.29km/h
  • Temperatura 9.0°C
  • Podjazdy 500m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

XC Gniezno, rozgrzewki, i jazdy z dziećmi

Niedziela, 1 kwietnia 2012 · dodano: 01.04.2012 | Komentarze 5

Tak naprawdę to jeszcze wczoraj wieczorem nie byłem pewien czy chce mi się startować w XC. Do tej pory zaliczyłem tylko jeden taki start pod koniec sezonu 2010 w Wągrowcu. I wówczas wynik był taki sobie. Jednak w czasie picia flaszki winka żona namówiła mnie na start. Pojechałem bez żadnych większych oczekiwań... traktując to raczej jako trening.
W każdym razie do Gniezna dotarliśmy dość późno z małymi problemami ze znalezieniem miejsca startu, cóż GPS...
Po dotarciu wkrótce namierzyłem Rodmana
z Josipem. Chwilę później spotkałem Jacka z Jarkiem, którego właśnie miałem okazję poznać. Okazało się że kojarzy moją żonę i mnie.
Robimy krótką rozgrzewkę po pętli, za krótką, jeszcze to poczuję, w sumie wiem że za krótką, ale czasu już nie ma.
No nic trzeba na start - tam tradycyjne wyczytywanie, ja startuję z tego co nazywa się czarną dupą. Wiem że to oznacza że na pierwszym singielku prędkość spadnie do takiej, że trzeba będzie grzać z buta, na szczęście nie jest tak źle - jednak na XC jeżdżą goście bardziej zaawansowani. Tak czy inaczej z pewnością tracę możliwość machnięcia jeszcze jednego kółka (tak wynika z moich skomplikowanych i pokrętnych obliczeń). Czołówka dubluje mnie dość szybko. Ja wyprzedzam pojedynczych bikerów, ale jadę. Trasa w sumie łatwa ale kondycyjna, w pewnym momencie mało nie zaliczam gleby gdy podczas wyprzedzania najeżdżam niespodzianie tylnym kołem na wystający pieniek. Później przez kilka chwil zastanawiam się czy zejdzie mi powietrze z tylnego koła czy nie, bo z pewnością dobiłem, jednak silikonowa dętka daje radę. Koniec końców zaliczam 5 kółek nie daję się zdublować JP ani reszcie znajomych (choć niewiele brakowało).
Na mecie okazuje się że mojej córce "wpadł w oko" Jarek - głównie dlatego że miał fajną koszulkę - widzicie panowie - strój mężczyzny to dla kobiety (nawet 10-letniej) ważna rzecz :D.
Podobno czekała specjalnie na trasie żeby machnąć mu fotkę. A po zawodach poleciała do niego żeby zrobić sobie wspólną fotkę - zdjęcie u Żony.
My też byliśmy w lekkim szoku. Potem nam powiedziała że jednak kocha swojego Maurycego, ale ten pan też był fajny.
Oj, ciężkie czasy przede mną.
Potem zrobiliśmy kilka wspólnych fotek, pojechaliśmy na najatrakcyjniejszy obiad dla dzieci - czyli McD of course.
A po powrocie do domu zrobiliśmy sobie jeszcze krótką wycieczkę rowerową do pobliskiej kapliczki.
Bardzo udany dzień.
Aaa wyniki - też zamieściłem zdjęcie.
w każdym razie na trasie przejechałem trochę ponad 14km w czasie nieco ponad godzinę, średnia powala.
Ale i tak jestem zadowolony.
Organizacja jak nie u Gogola, wyniki szybko, kolejek brak.
Danych z pulsaka też brak, bo nie wcisnąłem "save".
Jakby kto chciał, to więcej zdjęć na końcu wpisu.
Z JPBikem © Z3Waza

JP, Rodman, Drogbas i ja © Z3Waza

Dzieci też się dobrze bawiły © Z3Waza

JP na trasie © Z3Waza

Ja na trasie © Z3Waza

Marta musiała też strzelić fotkę Drogbasa © Z3Waza

W teamowej koszulce z Rodnmanem i Josipem © Z3Waza

Wynik taki se © Z3Waza

Z dzieciakami koło Kapliczki © Z3Waza


Picasa
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 30.00km
  • Teren 6.00km
  • Czas 01:00
  • VAVG 30.00km/h
  • VMAX 44.36km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Sprzęt ZicZac McQueen
  • Aktywność Jazda na rowerze

III Rowerowy Puchar Niepodległości w Osiecznej

Piątek, 11 listopada 2011 · dodano: 12.11.2011 | Komentarze 7

Tak jak w zeszłym roku, postanowiłem zakończyć sezon ścigania w swoje imieniny, czcząc tym samym rocznicę odzyskania niepodległości, a zarazem uzyskując rozgrzeszenie na jedzenie nadmiernej ilości rogali marcińskich. Czyli same plusy :) - normalnie cztery w jednym.
Dojechaliśmy z Żoną na miejsce zdecydowanie przed czasem, czyli ok 10:10, a zapisy zaczynały się o 11. Pojechaliśmy więc do Leszna na "pyszne" śniadanko w McD. Po drodze spotykaliśmy miejscowych bikerów podążających w kierunku miejsca zbornego czyli szkoły w Osiecznej.
Zapisaliśmy się na wyścig bezproblemowo chwilę po 11. Start był planowany na 13 a więc czasu było sporo, a na dworze zimno. A zatem włączyliśmy sobie w samochodzie nową płytę Mety z Lou Reedem - muza niezbyt nakręcająca do wyścigu, ale Żonie się podoba, mi tak fifty fifty. Koło 12 zaczęliśmy ostateczne przygotowania do wyjścia w open space - skafandry, butle tlenowe itd. ;)
W tych skomplikowanych czynnościach przygrywała nam skoczniejsza znacznie muzyczka z płyty Superheavy. Potem zwyczajnie - lekka rozgrzeweczka i na start w osieczniańskim rynku. Tam grał jeszcze fajniejsza muza - kawałki takie jak "My pierwsza brygada", "Zwycięstwo", "Rozkwitały pąki białych róż" nakręcały patriotyczne uczucia zebranych licznie kolarzy płci obojga. Kulminacją było chóralne odśpiewanie Mazurka Dąbrowskiego. I wszyscy byliśmy gotowi do walki o najwyższe sportowe cele. Start! Od początku ogień i tak będzie praktycznie do końca. Wyprzedzam kolejnych ludzi w nadziei złapania mocnej ale nie za mocnej grupy. I grupa taka szybko się krystalizuje. Jedziemy w miarę solidarnie na zmianach. Ja czujny jak kuna trzymam się czoła naszego peletoniku. Co ciekawe cały czas w zasięgu wzroku mamy główny peleton z czołówką. Kurna czy on tak wolno jedzie czy my tak szybko. Jednak niestety brakuje nam sił żeby do nich dociągnąć i w końcu nikną nam przed podjazdem we wsi której nazwy nie pamiętam. Za to od czasu do czasu mijamy gości którzy nie wytrzymali tempa czoła i bezsilnie pedałują gdy nasz rozbuchany jak parowóz superpeleton gna niepowstrzymanie w kierunku mety. Na drugim okrążeniu dopada mnie nagle i niespodziewanie kryzys wielki jak w Grecji. Żołądek strajkuje, wątroba podpala samochody, a mózg podaje się do dymisji. Tylko nogi jeszcze jakoś kręcą. Mam nadzieję że chwilę odpocznę w ogonku i daję się wyprzedzić jednemu, drugiemu, trzeciemu... siódmemu i.... o fuck okazuje się że nie ma nas więcej a ja zostaję sam bezsilnie patrząc jak moja lokomotywa oddala się w tempie którego sam pod wiatr w żaden sposób nie utrzymam. A do mety jeszcze nieco ponad 10 km. Reszta jazdy upływa mi w samotności, Na podjeździe we wsi wyprzedza mnie jeszcze jeden szybki jak strzała. Dojeżdżam do krótkiego fragmentu terenowego, obracam się widzę dwóch mastersów, którzy zbliżają się z drapieżnym wyrazem twarzy - "zaraz cię zjemy, kocurku". Myślę sobie "A chu..ja, nie dam się". W terenie na luźnych kamyszkach i w piachu mój ZicZac jest "zwinny jak jaszczurka i osty jak przecinak". Nie mają szans - stare dziady.
Na fali entuzjazmu łykam jeszcze jakieś dwa zgony... i przede mną ostatnia górka - podjazd do szkoły. A tam już czekają kwiaty, całusy, flagi narodowe do owinięcia. No i jeszcze ciepła herbata z kotła. Rogale marcińskie z bagażnika. I suche ciuchy też z bagażnika. Chwilę pogadaliśmy z innymi zboczeńcami - np. goście co koło nas stali przyjechali na ten wyścig z Polkowic. No powaleni kompletnie, co nie? Zrobiłem im fotkę ich aparatem pogadałem chwilę. Dopiliśmy herbatę, popatrzyliśmy na dekoracje. I do domu. Było super - jakie zająłęm miejsce nie wiem - bo wyniki na tym ścigu są spisywane metodą długopisowo-karteczkową i konwersja na wersję elektroniczną pewnie chwilę potrwa.
Czas 1:00:31
Odległość 29,57
Najwyższa średnia na góralu w tym roku.
Peleton III Wyścig Puchar Niepodległości © Z3Waza


PS. Pokazały się wyniki
47/163 Open
31/91 S1 - czyli mężczyźni w sile wieku - do 40 włącznie :)
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 66.00km
  • Teren 66.00km
  • Czas 03:24
  • VAVG 19.41km/h
  • VMAX 46.23km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • HRmax 179 (100%)
  • HRavg 160 ( 89%)
  • Kalorie 2430kcal
  • Podjazdy 600m
  • Sprzęt ZicZac McQueen
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Kaczmarek Electric Wolsztyn

Niedziela, 2 października 2011 · dodano: 03.10.2011 | Komentarze 2

Pogoda z rana była taka se... mgła jak nie wiem co i nie wiadomo co sią kryje za tą mgłą...
Pojechaliśmy autostradą i gdzieś tak za Bukiem nagle mgła się skończyła i ukazało się piękne lazurowe niebo - i tak miało być już do końca dnia.
W Wolsztynie byliśmy przed 10. Pomimo że zarejestrowałem się przez internet to trzeba było wypisać jakieś kwity z PESELEM włącznie, przez to wkradło się trochę nerwówki. Potem okazało się że numery startowe się skończyły (chipy na szczęście nie) no i pojechałem pierwszy raz bez numerka.
W międzyczasie spotkałem Krzyśka ze Zbyszkiem, którym towarzyszył Paweł. Krótkie cześć cześć i idę się przebrać. Na starcie ustawiam się gdzieś koło nich. Ruszamy... aby po chwili się zatrzymać przy wąziutkim mostku, w czasie przeciskania się przez niego gubię wymienionych kolegów. Niestety gubię ich tak że są z przodu :(. Ale co się odwlecze to nie uciecze. Maksa łapię na pierwszej szerokiej piaszczystej dróżce. Piachu zresztą co niemiara, a jak nie ma piachu to telepie okrutnie. Ogólnie trudno złapać odpowiedni rytm. Tym bardziej że nie łapię się w żaden konkretny pociąg. Ale tłok na trasie jest. Z tym, że ogólnie tłok składa się z takich co mi jadą za wolno. Pod koniec pierwszej rundy łapię dwójkę - Mastersa z Konwa Team i Kamilę co zajęła trzecie miejsce. Pani po pewnym czasie odpada a ja z Mastersem przejeżdżam przez metę pierwszego okrążenia. Masters ładnie zapodaje, jak baba z cielęciną :). Ale w okolicy mostka coś słabnie i odpada. Po drugiej rundzie robi się zupełnie pusto - i tak będę już właściwie jechał do końca - Loneliness of Long Distance Runner. Na początku drugiego okrążenia doganiam Zbyszka ale on jakoś nie kwapi się żeby mi towarzyszyć... I jadę sobie tak samiuteńki jak palec... ale moją samotność koi fakt że gdzieś za mną są inne samotne dusze :)
W końcu przede mną majaczy kolejna sylwetka... o przynajmniej jest kogo gonić.
Powolutku się zbliżam, a kiedy jestem już całkiem blisko doganiany kolega pada - mówi że go złapał skurcz i chyba złamał siodełko - ale to tylko takie majaczenie. Bo wsiada i dalej jedzie. Będziemy się tasować już do końca. Tasować ale nie jechać razem :(. Gdzieś na 50 km mija nas dwóch czyściutkich świeżutkich kolarzy, a ja się zastanawiam gdzie oni tacy ładni i nieubrudzeni się uchowali.
W międzyczasie mój bidon wysechł zupełnie, więc jestem zmuszony zatrzymać się na barze żeby zatankować, bo dzień jest naprawdę ciepły. Ale za barem zaczynam odliczanie 10, 9, 8... potem przejazd przez bagienko, bagienko moim oponkom nie leży zupełnie, a mi w związku z tym jeszcze mniej. Ale wiem że po nim już będzie łatwo. Koń zaczyna czuć stajnię...
Ale na kole siada i wyprzedzić nie chce kolega ze Strefy Sportu. Jadę więc oszczędnie, w nadziei że da zmianę, fuck, nic z tego. Dopiero na koniec wychodzi przede mnie a ja czuję że nie mam siły i woli żeby go gonić. Dojeżdżam do mety naprawdę ujechany. Chyba bardziej niż po Międzygórzu, no ale tam robiłem sobie wymuszone pitstopy. Wyniki raczej takie sobie:
48/78 Open
Czas 3:27:38 po raz pierwszy od Murowanej wiosną poniżej 20km/h
Może trochę przesadziłem dzień wcześniej z sąsiadem.
W każdym razie trasa na maraton fajna, na wycieczkę bym się nie wybrał.
Losowane rowery niestety wpadają w obce ręce, a my idziemy na żarło gdzie znowu spotykamy wspomnianą trójkę - Krzyśka, Zbyszka i Pawła.
Ogólnie fajny dzień, kto by pomyślał że w październiku można opalać się nad jeziorem.


"Radość" z ukończenia maratonu

Nie ma to jak się unorać za własne pieniądze
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 60.00km
  • Teren 54.00km
  • Czas 02:21
  • VAVG 25.53km/h
  • VMAX 47.17km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • HRmax 179 (100%)
  • HRavg 162 ( 90%)
  • Kalorie 2039kcal
  • Sprzęt ZicZac McQueen
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Łopuchowo

Niedziela, 25 września 2011 · dodano: 26.09.2011 | Komentarze 5

Na starcie stanąłem gdzieś pod koniec stawki ale tłoku nie było więc się nie przejmowałem. Ogólne nastawienia miałem bardzo bojowe - w planach miałem pojechać jak najmocniej i jeśli się uda wrócić na miejsce w 10 w klasyfikacji generalnej. Drugi cel - zająć miejsce 15 w kategorii.
No nic ruszyliśmy - asfalt - "runda honorowa" - czyli grzanie ile gira daje. Wpadamy do lasu - pierwsza część bardzo piaszczysta - ale moje Wild Race'r dają radę. Mijam kolejne osoby - czuję że jest dobrze - tętno cały czas powyżej 160. I tak sobie pędzę aż tu w głębokim piachu gość przede mną zwalnia ja do niego:
- Dajesz dajesz
- To nie tak łatwo - on na to
- Łatwo, łatwo - odpowiadam, i w tym momencie robię piękne OTB.
Bo moje Race'ry dają radę ale tylko na wprost. Ubocznym efektem jest to że gubię pompkę - to już taka tradycja - co maraton to jakaś zguba.
Pompka na szczęście się nie przydała - ale szkoda jej - była tania niezawodna, lekko zardzewiała na tłoczku i jeździła ze mną w maratonach od 2008 roku. Zżyliśmy się - nie ma co. Ale trudno nie trzeba było odpadać.
Jadę dalej - średnia tak w okolicach 27. Dopadam wreszcie gościa jadącego mniej więcej moim tempem - Macieja Jakubowskiego, po pewnym czasie nasz peletonik robi się większy i jedziemy tak sobie niezłym tempem. Jak przed Pławnem dałem zmianę to okazało się, że reszta została tak z 50 metrów za mną - myślę sobie "dobrze jest". A poza tym wpadam na bar sam, dzięki czemu mogę spokojnie chwycić kubek w locie i grzać dalej. Za barem daję się złapać, ale przed Dziewiczą ponawiam atak - wolę zjeżdżać i podjeżdżać sam niż w tłoku. A i jeszcze widzę Tecława kończącego objazd Dziewiczej (przynajmniej tak mi się wydaje) - myślę ponownie "dobrze jest". Na ostatnim podjeździe przed kilerem obracam się i widzę grupkę tak w 2/3 podjazdu. No nic mówię sobie zjadę ostrożnie to mnie dorwą i będzie git - pojadę dalej w peletonie. A tu skończyłem wizytację u Dziewicy i nic - cisza za mną. Wyjeżdżam na pola a za mną nikogo - gdzieś dalej przede mną zamajaczyła mi sylwetka rowerzysty. No nic jadę dalej sam - dojeżdżam do drugiego baru znów bezstresowo łapię kubek i jadę dalej. Zaczyna łapać mnie lekki kryzys - jednak jazda samotnie powoduje że człowieka nachodzą głupie myśli typu "a po co", "a jedź sobie spacerkiem i tak kupę ludzi wyprzedziłeś" itd itp. Na szczęście w końcu dogania mnie wspomniany Maciej. Pytam go gdzie reszta a on mi na to, że zostali na Dziewiczej. Cóż kto nie maszeruje ten ginie. Jazda na zmianach robi się dynamiczniejsza a kaemy przybywają szybko na liczniku. W pewnym momencie mały fajny łagodny zjazd - mój rowerek bardzo ładnie przyspiesza (wiadomo - nowe koła :)) więc zjeżdżam na lewo zrównując się z Maciejem. A tu ZONK - z za zakrętu wypada VW Transporter - ja po heblach - rower zaczyna tańczyć. Nie ma czasu patrzyć czy zmieszczę się po prawej między samochodem a rowerem. Więc uciekam na lewo w krzaki. Samochód na szczęście też zwolnił. Ja się jakoś wyratowałem... ale strachu się trochę najadłem nie ma co - byłaby to moja ewidentna wina. No nic dajemy dalej - w pewnym momencie zapraszam Macieja do zmiany a on mówi ze go zaczynają łapać kurcze, no to nic zostaję na dłużej lokomotywą. Po jakimś czasie doganiamy mastersa Bogdana Borutę który na nasz widok wyraźnie się ożywia. Jedziemy jakiś czas w trójkę potem Maciej odpada. Ja się trzymam szybszego :) ale żeby nie było daję solidarnie zmiany. Mijamy jeszcze parę osób w tym jakichś młodziaków - z których jeden pada na prostej dróżce w lesie z niewiadomych powodów ale odkrzykuje że wszystko w porządku. Wypadamy na ostatni asfalt - proponuję mastersowi ściganie - on na to ze może dogonimy jeszcze tego żółtego przed nami - to okazuje się nierealne a ja czuję że nie utrzymam tempa do mety. Po zjechaniu na trawę pan Bogdan się oddala a ja nie podejmuję walki. W końcu to nie moja kategoria :).
Na mecie pogadałem chwilę z Maciejem Jakubowskim. Obejrzałem jego Corrateca X-Verta carbonowo-aluminiowego - jest to jedna z ram które biorę pod uwagę przy planowanym upgradzie, a właściwie metamorfozie mojego roweru.
Poczekałem prawie 20 minut na sąsiada (he he wreszcie pokazałem kto rządzi na osiedlu :D)
Potem tradycyjne rozmówki okołowyścigowe między innymi z Rodmanem, Josipem (szacun), Jackiem (też szacun) i innymi.
Później przyjechała żona z dziećmi oraz ciastem, piknik na trawie, pogoda piękna, ja zadowolony.
Zająłem w kategorii miejsce 14/31
W generalce 41/114
Czas 2:21:44 o 11 minut lepiej jak przed rokiem
Czy wrócę do "10" w generalce - nie wiem.
Wiem że więcej specjalnie bym nie uciągnął biorąc pod uwagę że praktycznie cały czas jechałem na naprawdę wysokim tętnie - czyli dałem z siebie wszystko co na obecną chwilę mogę.
Ogólnie bardzo udany wyścig.
PS. Pierwszy raz w tym roku nie mam żadnych zastrzeżeń co do organizacji Gogolowych maratonów - wyniki szybciutko, w punktach newralgicznych drogowskazywacze, obsługa na barach sprawna itd.


Gdzieś na trasie, mina jak zwykle wyraża radość z uczestnictwa w maratonie
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 59.00km
  • Teren 57.00km
  • Czas 02:40
  • VAVG 22.12km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Sprzęt ZicZac McQueen
  • Aktywność Jazda na rowerze

Michałki 2011

Sobota, 17 września 2011 · dodano: 20.09.2011 | Komentarze 4

Zaczęło się od problemów komunikacyjnych w Poznaniu - kiedy jechaliśmy odwieźć dzieci do dziadków okazało się że zamknęli ul. Dymka i musieliśmy dymać dookoła Malty żeby dostać się na Rusa, straciliśmy przez to cennych 20 minut. Potem pojechaliśmy na Szamotuły trafiając na wahadła (mam alergię na wahadła) co sprawiało że ciśnienie mi rosło przy każdym czerwonym świetle. Koniec końców byliśmy na miejscu ok 9:15 - kolejek w rejestracji na szczęście nie było, zainkasowaliśmy więc kupon na iso firmy Fortuna i poszliśmy przyczepiać numerki.
Czas do startu minął szybko no i wystartowaliśmy - tym razem totalnie bez rozgrzewki.
Minąłem całkiem sporo ludzi w tym znajomego mastersa Kazimierza Kowalskiego. Zbyszka dorwałem gdzieś w lesie, błyskała mi niebieska koszulka Enelmedu, potem okazało się że to Jacek ale o tym później. Trasa jak to michałki dziura na dziurze poprzetykane łachami piachu które momentami powodują że trzeba dawać z buta - i tu wyszła moja słabość - kiepsko pcham. Na pierwszym podbiegu dorwał mnie pan Kazimierz i nie dał się do końca - przyjechałem trochę minutę po nim. Po dwóch godzinach uklepywania dupy miałem w głowie jedno marzenie - dojechać do ostatniej prostej przez wsie. Na szczęście tak z 10 km przed metą złapałem się w mini peletonik w którym pierwsze skrzypce grał Jarosław Dura, za nim ciągnęła Agnieszka Bolesta. Jak mnie minęli to podczepiłem się pod nich z mocnym postanowieniem że nie dam się urwać do mety. Trochę się powiozłem za nimi potem zacząłem zmieniać. A na polnej drodze do mety to już szły ładne zmiany z kolegą z Szamotuł. Trzeba przyznać że moje były mocniejsze co dawało mi nadzieję na sukces na mecie - i taki był oczywiście mój plan - zaatakować ostro na stadionie. W międzyczasie dogoniliśmy Emedowca - Jacka, który wyglądał na totalnie zmarnowanego samotną jazdą po polu pod wiatr, ale podczepił się pod nas. I tak wjechaliśmy na kartoflisko. Na początku szło wszystko zgodnie z planem - wjechałem na pole drugi - czyli z niezłą pozycją do ataku, ale krótka dekoncentracja i popełniłem błąd wjeżdżając w jakąś dziurę i nieomal zaliczając OTB. Minął mnie Jacek - ale nie miał siły dociągnąć do Jarka Dury a ja nie bardzo miałem go jak wyprzedzić po polu. Jak wjeżdżaliśmy na stadion usłyszałem Rodmana dopingującego Jacka - co tylko dodało mi chęci na atak. I poszedłem do przodu - na ostatnim łuku obejrzałem się za siebie i wiedziałem że 61 miejsce w generalce jest moje :D :D :D :D :D.
Na mecie po dłuższej chwili znalazłem Żonę - po jej UŚMIECHU wiedziałem że jest dobrze - zajęła 3 miejsce w K3 i była zła że nie jest już w K4 - bo wówczas wygrałaby. A nagroda była atrakcyjna - bagażnik do przewożenia rowerów Thule.
Potem pogadałem ze znajomymi, nowymi znajomymi i nieznajomymi.
Ogólnie poszło nieźle - czas lepszy w porównaniu do zeszłego roku o ponad 8 minut. Pozycja lepsza o 9 miejsc. I chyba po raz pierwszy znalazłem się w pierwszej 1/3 stawki.
Jacek - dzięki za walkę na końcu.
Za rok jadę Giga - będę już w M4 i jest szansa na szerokie podium, jak mi Maks i Zbyszek nie przeszkodzą :D


Walka na trasie

W peletoniku

Asia na podium
Kategoria Maraton/XC/CX