Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi z3waza ze starożytniego miasteczka Pobiedziska. Mam przejechane 74680.40 kilometrów w tym 20878.01 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.70 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy z3waza.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton/XC/CX

Dystans całkowity:5726.20 km (w terenie 4752.59 km; 83.00%)
Czas w ruchu:273:31
Średnia prędkość:20.89 km/h
Maksymalna prędkość:65.95 km/h
Suma podjazdów:44335 m
Maks. tętno maksymalne:183 (100 %)
Maks. tętno średnie:180 (93 %)
Suma kalorii:108449 kcal
Liczba aktywności:109
Średnio na aktywność:52.53 km i 2h 31m
Więcej statystyk
  • DST 29.29km
  • Teren 6.00km
  • Czas 00:52
  • VAVG 33.80km/h
  • VMAX 48.50km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • HRmax 180 (100%)
  • HRavg 168 ( 93%)
  • Kalorie 784kcal
  • Podjazdy 136m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Puchar Niepodległości w Osiecznej

Niedziela, 11 listopada 2012 · dodano: 11.11.2012 | Komentarze 19

Czyli tradycyjne już ostatni wyścig sezonu w dzień swoich imienin, a także urodzin Rzeczypospolitej. Na miejscu stawiliśmy się z my (czyli Żona i ja), Seba oraz Maciej z teamem ze znakiem ryby na koszulce, oraz wielu innych bikerów i bikerek. Niestety nasz team wymiękł nie wierząc w moje wyjątkowe szczęście co do pogody w czasie wyścigów (zobaczcie sobie wpis z 2010 roku).
No nic ruszyliśmy na rynek w Osiecznej i wykonałem tam manewr taktyczny który trzeba powtarzać - stanąłem naprawdę blisko startu. Przed startem spotykam jeszcze Jacka Głowackiego z Pyrcyka. Jacek wyraźnie żałuje, ze opuszcza M4 - i ja to rozumiem. Odśpiewujemy hymn (no dobra ja wysłuchuję) i ruszamy. Od początku jest szybko nawet bardzo szybko - taki to już wyścig. Ale tym razem lecę naprawdę blisko czoła wyścigu - i to jest dobre - tempo powyżej 40 jest normą i w tym peletonie nie jest to specjalnie trudne. Jedyne co denerwuje to ciągłe zmiany tempa - przez co trzeba być naprawdę czujnym - bo co chwila tempo spada do 35 żeby nagle skoczyć powyżej 40 no i trzeba dawać nieźle w pedał, żeby się nie odkleić. W międzyczasie mijam Macieja, ale w tym tłumie nie ma czasu kontrolować czy jest tuż za mną czy też gdzieś dalej - trzeba po prostu robić swoje i patrzeć na koła przed sobą, żeby nie katapultować się w powietrze w jakiejś kraksie. W takiej dynamicznej atmosferze mija błyskawicznie pierwsza część wyścigu, aż do podjazdu w Grodzisku. Tam peleton się rwie, a ja niestety zostaję z tyłu. Po podjeździe jest krótka część terenowa - tam odrabiam straty - widać że góral ma przewagę w terenie nad różnymi przełajówkami i innymi wynalazkami szosopodobnymi. Ale czołówka definitywnie ucieka. Po przejeździe łapię lekki kryzys i mija mnie kilku gości którzy przede mną zbijają się w ładne grupetto i razem dociągają do peletonu zasadniczego. A mi zostaje jazda na zmianach z jednym tylko kolegą na fajnym oldschoolowym Treku w malowaniu z lat dziewięćdziesiątych - taki niebieski z hamerykańskimi gwiazdkami. Współpraca idzie bardzo sprawnie ale we dwóch nie mamy szans dociągnąć do peletonu. Na zakręcie 180 stopni w Świerczynie widzę że 100 metrów za nami pędzi spora grupka - dojdą nas myślę... ale nie dochodzą. Dopiero po podjeździe w Grodzisku dojeżdża na s gość na przełajówce i mój towarzysz na treku oddala się wraz z nim. Po chwili gość na przełaju łapie chyba jakiś defekt i znowu dojeżdżam Treka, wraz ze mną dojeżdża też część grupki co jechała za nami - grupka wyraźnie porwała się na podjeździe. Zaczyna się przygotowanie do finiszu. Na prowadzenie wychodzi gość z na oko M5. Ja siadam mu na kole - trzeba kontrolować sytuację. Jednak w okolicach rynku wyprzedza mnie kilku młodszych gości. Skaczę za nimi i zaczyna się ostatni finiszowy podjazd pod szkołę. Idzie pełny ogień. Super walka - jak ja to lubię. I tuż przed kreską niesiony dopingiem Asi zauważam że jeden z gości przede mną miota rowerem wyraźnie nie mając już sił. Więc robię to co lubię najbardziej - mijam go o pół koła. I meta. Teraz tylko wystarczy złapać oddech - anie jest to łatwe :).
Wyścig to było typowe zapalenie płuc - ogień od początku do końca, żeby nie ten pierwszy podjazd w Grodzisku to byłbym jeszcze bliżej czołówki - ale i tak jest nieźle - prawie 10 minut lepiej jak w zeszłym roku - na takiej trasie to przepaść, nawet biorąc pod uwagę, że w zeszłym roku mocniej wiało. No i średnia - rekordowa nie tylko w tym roku. I nie tylko na góralu. Piękny prezent sobie sprawiłem na imieniny. A i warto odnotować, że przejechałem na mocno odchudzonym rowerze - zamiast Maviców Cross Ride (2000 g) jechałem na 1300 gramowych ZTRach z piastami Tune. Też fajny prezent imieninowy :)
Kilka zdjęć od niezawodnego Jacka Głowackiego i innych fotografów oraz jedno z naszego aparatu.
Z Sebą - skarpetek nie widać :D © Z3Waza

Zacięta mina na starcie © Z3Waza

Wlaka na trasie © Z3Waza

Ten młody nie jechał z nami :D © Z3Waza

Już zarrraz będzie meta!!!! © Z3Waza

Wszyscy zasłużyli na medal © Z3Waza

Mieliśmy sobie dużo do powiedzenia © Z3Waza

Miejsce - jak zwykle później - bo w Osiecznej liczą wciąż metodą kartkową - no ale Asia zdobyła zasłużone 3 miejsce - które to już w sezonie?

  • DST 74.65km
  • Teren 60.00km
  • Czas 05:19
  • VAVG 14.04km/h
  • VMAX 65.40km/h
  • Podjazdy 2324m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Koniec sezonu u Golony... Istebna

Sobota, 29 września 2012 · dodano: 30.09.2012 | Komentarze 13

Strasznie mnie kusiło żeby w tym roku pojechać jeszcze w góry. I po małych problemach się udało - pojechaliśmy z sąsiadem w piątek wieczorem do hacjendy w której moi teamowi koledzy Jacek i Jarek od tygodnia siedzieli i intensywnie trenowali wielobój ;)
Do hacjendy dotarliśmy po małych poszukiwaniach na miejscu krótka gadka i piwko na dobranoc. Poranek obudził nas pięknym słońcem i bajkowymi widokami zza okien.
Widok z okna w Istebnej © Z3Waza


Kolejny piękny widoczek © Z3Waza


Pięknych widoków nigdy za mało © Z3Waza


I jezcze jeden... nie mogłem się powstrzymać © Z3Waza


Po śniadanku sesja foto i lecimy z górki na start, a górka jest konkretna - puszczasz klamki i 50km/h robi się błyskawicznie.
Eka przed startem © Z3Waza

Na dole spora kolejka - robi się lekko nerwowo - ale udaje się zapłacić haracz za przyjemność ugnojenia się na trasie MTB Marathonu.
I stajemy w sektorze.
Start jak to na Giga bywa - spokojna rozkrętka bez napierania. Ja zresztą jadę z założeniem - nic na siłę - dzisiaj jadę "turystycznie". Oczywiście to jest "turystyczność" bardzo specyficzna, taka Golonko style.
Start odbył się na luziku © Z3Waza

No i się zaczyna - podjazd . Jak zwykle patrzę na licznik a tu kaemy nawijają się baaaaardzo powoli. W głowie jak zwykle myśli "po co ty to robisz", "w kapcie przed telewizor piłkę nożną oglądać, stary dziadu" ale jest i drugi głos który mówi - "dasz radę - nie po to tu przyjechałeś żeby dać dupy".
Pierwsza połowa trasy idzie mi ciężko, na jakimś zakręcie zaliczam glebę i dość boleśnie obijam sobie biodro, na szczęście adrenalina to najlepszy przeciwból.
Na podjeździe po dużych głazach łapię schizę, że na pewno się uślizgnę i oczywiście w efekcie zaczynam zjeżdżać po kamlotach. W końcu się zatrzymuję i decyduję się na spacer z rowerkiem. Tu mnie dochodzi Che trochę razem utyskujemy na niepoważnego organizatora co to jakieś kamienie na drodze rozsypał i się rozstajemy - to znaczy Che mi odjeżdża. Ale nie na długo - na kolejnym podjeździe
doganiam ją, wymieniamy kilka uprzejmości i jadę dalej. Spotkamy się jeszcze kilkakrotnie w przeróżnych barach :)
A najlepsza jest gleba w szerokiej kałuży - dojechałem do niej patrzę jak biegną ślady kół i hajda tym szlakiem... niestety w wodzie trafiłem w jakąś dziurę lub kamień i pięknie ląduję centralnie w wodzie. Jak próbuję się wydostać, to zjeżdżam po śliskim błocie jeszcze głębiej w kałużę. W końcu wstaję i ruszam dalej. Na szczęście dzień jest ciepły a trasa prowadzi dalej pod górkę - mam czas żeby się rozgrzać. A chwilę wcześniej kusiło, żeby zjechać na rozjeździe Mega/Giga - no cóż pokarało mnie za głupie myśli.
Zaczyna się podjazd na Ochodzitą © Z3Waza

Od połowy trasy zaczyna jechać mi się zdecydowanie lepiej... a do tego te przejazdy po połoninach po słowackiej stroni z super zjazdami i fantastycznymi widoczkami powodują że dusza się sama śmieje. Właśnie dla takich chwil chce się jechać w góry. Na rozjeździe Giga/Mega nie mam już wątpliwości - "jestem hardkorem - jadę Giga".
Za rozjazdem robi się momentami aż za łatwo - ilość asfaltu jakaś taka niegolonkowa. Ale co tu dużo mówić - taka trasa to mi leży i tutaj to ja wyprzedzam.
Czekam na jakiś rodzynek... a tu nic. W końcu zjeżdżamy się z Mega i zaczyna się ostatni podjazd po trawie - Mega pcha - moja gigowa duma nakazuje jechać. No i na koniec jest rodzynek - zjazd po zajebistych korzeniach, który mi wcześnie opisywali Jarek z Jackiem - nawet podjąłem próbę zjechania fragmentu co skończyło się kolejną glebą i do tego sfotografowaną - mam nadzieję, że znajdę te fotki, bo jeszcze takich nie mam.
Nie ma fotki z lotu, jest ze spaceru © Z3Waza

Na mecie spotykam przesczęśliwego Jarka - "objechałem Jacka o 12 minut :D" (no dobra tych minut było 8)
A Macieja coś długo nie ma - okazało się, że pod koniec zaczęły go łapać kurcze, a poza tym trochę pomylił trasę. Idziemy raem na zasłużone piwko. Potem jeszcze 200m pod górę - kąpiel i o 19 idziemy się przekimać, żeby w nocy ruszyć w drogę do domu.
Unorany, skatajony ale szczęśliwy © Z3Waza

Maraton był super - właściwie wszystko poza korzeniami było w moim zasięgu - jak na coś nie wjechałem albo z czegoś nie zjechałem to tylko dlatego żem dupa... ale się poprawię. Bo jeszcze tu wrócę - na pewno.
Czas 5:34
Miejsce 164/202 Open i 27/33 M4

  • DST 91.00km
  • Teren 61.00km
  • Czas 04:23
  • VAVG 20.76km/h
  • VMAX 47.90km/h
  • Temperatura 9.0°C
  • Podjazdy 539m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gogol-Łopuchowo a potem jeszcze więcej Zielonki

Niedziela, 23 września 2012 · dodano: 23.09.2012 | Komentarze 1

Zgodnie z planem pojechałem dzisiaj jako grigario mojej Żony - pomysł pojawił się po maratonie w Kole, gdzie Gogol ciągnął Sylwię Stachowiak, co uznaliśmy za zachowanie wysoce nie w porządku. Ale żeby nie było - jechałem bez numerka - i nie korzystałem z barów (zresztą jak zwykle, he, he). Sam wyścig to był naleśnik nad naleśniki - ja pitolę, chyba nawet Suchy Las był trudniejszy. Ale na szczęście w towarzystwie droga szybko minęła.
Asia przed startrem w Łopuchowie © Z3Waza

Na trasie miałem sporo obowiązków - zostałem:
-dietetykiem - "chcesz żela"
-psychologiem sportu - "jeszcze go/ją weźmiemy"
-trenerem - "redukuj", "kręć wyżej"
-no i obserwatorem - "Widać ją?" - "Nie już jej nie widzę"
Ach no i zrobiłem jeszcze jeden dobry uczynek - pomimo, że postanowiłem że nie będę pożyczał dętek, narzędzi i innych fiksmatentów nieznajomym - to wcisnąłem gościowi z laczkiem gdzieś za Dąbrówką - dętkę, pompkę i łyżki. I co... i tym razem jeszcze zarobiłem - po wyścigu za dętkę gość mi dosłownie wcisnął 3 dychy. Co można zrobić z takim majątkiem... jak mówi Poeta - "jest z tego pieniądz na przehulanie, nie ma dzieci dom i ogródek" - to se kupiłem trzy ulubione Fortuny Pilsner.
Na mecie posiedzieliśmy z Maciejem i Sebą. Dla którego był to debiut w maratonach. I od razu dostał puchar :)
Seba dostał puchar za odwagę :D © Z3Waza

Piwo smakowało wybornie © Z3Waza

Na zawodach z ekipy zjawił się tylko Josip, który pociągnął naprawdę ostro, zresztą poczytacie sobie u niego.
Byli jeszcze MaciejB, Daria z chłopakiem, Ania Wysokińska i cała wuchta mniej lub bardziej znanej wiary.
Po losowaniu w którym Josip dostał szansę lecz jej nie wykorzystał pojechałem przez bardziej pagórkowate rejony Zielonki do domu. "Krótko mówiąc" (jakby to powiedział red. Kurek) uderzyłem na Dziewiczą a stamtąd do domu.
Będę tęsknił za tymi wszystkimi "naleśnikami", Redaktorem, tymi waryjotami na rowerach, za "lewa wolna". Na szczęście na początku kwietnia zacznie się kolejny sezon... No może jeszcze jakiś ścig w tym roku się trafi.
Cóż chyba mam lekko z gorem :D



  • DST 12.00km
  • Teren 12.00km
  • Temperatura 15.0°C
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

No handlebars

Sobota, 22 września 2012 · dodano: 22.09.2012 | Komentarze 4

Dziś pojechałem do Wiórka w roli trenera i ochrony córki mojej Zofii.
Zosia przed startem © Z3Waza

Niestety zaraz po starcie, Zosia zaliczyła glebę, co wpłynęło zdecydowanie negatywnie na jej psychę. I zaczęły się schody pt.
"Ja zawsze przegrywam ten wyścig"
"Boli mnie kolka"
"Ja już nie mogę"
"Nigdy nie będę się ścigać"
itede
W końcu mówię do córy - koniec - wracamy. A ona płacząc jedzie dalej w jakimś amoku. W końcu się jakoś uspokoiła, ale okazało się, że w tym całym szale przestrzeliliśmy rozjazd i zamiast na rundę 2km pojechaliśmy na rundę siedmiokilometrową, zresztą nie byliśmy jedyni, którzy pomylili trasę.
Za to jazda przydała się do czegoś, bo Zośka opanowała w międzyczasie jazdę "with no handlebars". Na co dowód jest tutaj.
Zosia na finiszu © JoannaZygmunta

Ponadto trudy jazdy zostały nagrodzone przy pomocy gadżetów
Gloria victis © Z3Waza

Spowodowało to, że i w mojej starszej córce obudził się duch rywalizacji i wzięła udział w zwodach typu slalom gigant :)
Slalom we Wiórku © Z3Waza

A po tych zabawach zaczął się czas na poważne ściganie - najpierw ruszyji faceci, a potem pogoniły za nimi babki.
Asia goni Mroza © Z3Waza

No i po niezbyt długim oczekiwaniu pojawiły się panie na mecie
Jak dobrze po (w trakcie też było fajnie) © Z3Waza

Asia zajęła miejsce zarezerwowane dla niej, za co odebrała zasłużone gratulacje.

Ciężko się dopchac na to podium © Z3Waza


Ale miło się na nim stoi © Z3Waza

Poza tym we Wiórku (jeśli chodzi o nasz team) zjawili się Rodman i Maks z rodzinami. Miło było poznać lepsze połowy i pociechy tych dwóch drabów :D
A na koniec piosenka ze specjalną dedykacją dla Zosi

Ps. Zamierzałem zrobić dziś parę kaemów ale niestety zaraz po zakończeniu zawodów zaczęło grzmieć a zaraz potem się rozpadało. No i z planów nici :(

  • DST 100.00km
  • Teren 97.00km
  • Czas 04:48
  • VAVG 20.83km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Loneliness of the long distance runner

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 17.09.2012 | Komentarze 10

Trzy razy z rzędu pojechałem Mega w Wieleniu - przyszedł czas na zmianę. Ponieważ powziąłem postanowienie (takie nieoficjalne), że w tym roku jeżdżę możliwie najdłuższe dystanse - tak więc nie było wyjścia - trzeba jechać Giga - tym bardziej że okazało się, że cały team jedzie Giga właśnie. Dodatkowo Rodman starał się podkręcać atmosferę rywalizacji... czy mu się udało - nie wiem. Ja wiedziałem z kim na tym maratonie walczyć - i to było dla mnie najważniejsze.
Na miejsce dotarłem (nieco za późno) z Marcinem i Wojtkiem.
W biurze zawodów - od razu duży plus - zero kolejki. Po szybciutkim załatwieniu formalności nawrót na bazę i hajda - przebieranko, ostatnie suplementacje i jazda na start.
Na starcie wykonuję najkrótszą rozgrzewką w ostatnim czasie - przejeżdżam pół stadionu, tym niemniej na tym krótkim odcinku udaje mi się cudem uniknąć kraksy z gostkiem który postanowił wykonać nagłą nawrotkę.
No nic późno jest tak więc czas na start - staję obok Jarka i Jacka. Jarek waży dzisiaj chyba z dziesięć kilo więcej - ma po kieszeniach i pod spodenkami pochowany istny skup butelek. Odruchowo sprawdzam - żele są :)
3-2-1 Start...
Ruszyła maszyna © Z3Waza

Mogłoby być ostrzej ale samochód pilotujący zwalnia peleton w efekcie jest dość nerwowo – co rusz słychać tarcie opon o asfalt. Skręt w prawo i zaczyna się właściwa część. Czyli piasek, piasek, piasek, błotko, piasek, piasek, górka, piasek, piasek, górka itd. Przez 100 kilometrów.
Po starcie idzie mi całkiem, całkiem – dochodzę Jacka G. i dłuższy czas jedziemy razem, a nawet ja jadę z przodu, w pewnym momencie Jacek wywala się na jakimś piasku, na szczęcie go omijam. W międzyczasie mija nas JP, który jak zwykle ma start jakiś takiś. Po chwili dochodzimy Jarka – który ma jakieś problemy techniczne z łańcuchem. Co nie przeszkadza mu po chwili dojść do mnie z Jackiem. I tak jedziemy jakąś chwilę we trzech… niestety w pewnym momencie łapie mnie lekki kryzysik a jeszcze dodatkowo glebię na jakimś banalnym zjeździe i koledzy odjeżdżają w siną dal. W ogóle jak to na Giga – stawka się rozciąga i zaczyna się tytułowa „samotność długodystansowca”. Jedzie mi się średnio – plecy mnie coś naparzają – starość, czy co? No cholera jasna – pierwszy raz musiałem się zatrzymać na wyścigu , żeby rozciągnąć plecy. Po części może to być skutkiem tego, że w gruncie rzeczy mało jeżdżę ostatnio na Specyku, po części pewnie, że tak naprawdę naparzam ile się da. Gdzieś tam gubię trasę – wtedy na szczęście w grupce – więc się szybko orientujemy. Za drugim razem jest gorzej, bo jechałem sam i straciłem parę minut. No i musiałem wyprzedzać już raz wyprzedzonych. Doszedłem ich gdzieś w okolicy mostka, którego nie było. Od tego momentu gdzieś kilkaset metrów za mną czai się gość z Aga Team. Jest na tyle daleko, że nawet jak robię przymusowy postój na wyrównanie bilansu płynów (to znaczy pozbywam się ich nadmiaru) to mnie nie dochodzi. Jednak zbliża się coraz bardziej. W końcu dojeżdżam do torów które dobrze kojarzę – wiem że po ich przejechaniu zaczyna się ostatnia prosta. Na prostej gość jest tuż za mną, przede mną nie ma kogo ścigać więc jadę spokojnie oszczędzając siły na finisz. Jak gość siada mi na kole to zwalniam do 26, prowokując go do wyjścia do przodu, już zaczyna się sekcja kurwidołkowa, a ja szykuję się do odpalenia na stadionie… i tak jadę sobie za Agą i patrzę na jego tylne koło i myślę sobie – ale gość ma niskie ciśnienie. Wjeżdżamy na stadion – a on odpuszcza… no to ja ruszam dookoła stadionu, ale nie muszę się spieszyć, bo z walki nici. Okazało się że gość złapał na sam koniec panę … no i pana zepsuła mi całą zabawę…. No nie było tak źle. Zwłaszcza, że okazało się – jestem szósty w kategorii. Tak więc szerokie podium jest moje. Za to dają tylko dyplom… no ale satysfakcja jest.
Bardzo szerokie podium © Z3Waza

I w ten oto sposób zostałem teamową gwiazdą.
Jestem gwiazdą © Z3Waza

Rozdałem kilka autografów, zjadłem trochę makaronu, wypiłem małe piwo, nie wygrałem przyczepki, nawet t-shirta nie wygrałem – tym razem szczęście uśmiechnęło się do Mariusza – no i pojechałem do domu.
Ogólnie jestem bardzo zadowolony – zająłem miejsce 6/14 w kategorii czyli więcej osób objechałem niż mnie objechało… no i ten dyplom – bezcenne :D
Sama atmosfera jak zwykle na Michałkach fajna, był oczywiście redaktor Kurek no i przede wszystkim koleżanki i koledzy, których nie wymienię z nazwiska, żeby nikogo czasem nie pominąć (ależ ja sprytny jestem)
No i na koniec piosenka tytułowa:


Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 64.00km
  • Teren 60.00km
  • Czas 02:56
  • VAVG 21.82km/h
  • VMAX 38.60km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • HRmax 174 ( 97%)
  • HRavg 154 ( 86%)
  • Kalorie 2138kcal
  • Podjazdy 406m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na kole koło Koła...

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 09.09.2012 | Komentarze 7

...czyli maraton u Gogola.
Niby daleko ale jednak blisko. Autostradą to trochę ponad godzinę jazdy.
Jadę... ale nie na rowerze © Z3Waza

Miejsce startu klimatyczne - okolice ruin średniowiecznego zamku. Na miejscu spotykamy mniej lub bardziej znajomych. Ogólnie fajnie jest - dzień zapowiada się ciepły choć nie nadmiernie upalny - w takich warunkach to ja lubię się ścigać. Wszystko bardzo przyjemne - nawet gadżety dzisiaj na bogato: bidon, skarpetki i jakiś baton sks.
Suplementacja przed startem © Z3Waza

No nic czas szybko mija, po rozgrzewce ustawiamy się z Maciejem w sektorze, z zamiarem realizacji planu. Plan jest prosty, jak ten maraton, od początku ostro do przodu. Start jedziemy zgodnie z planem. Na pierwszych kaemach są szerokie szutrówy więc prędkość przekracza znacznie 30. Na początku trochę mnie przytyka ale to szybko mija. Jednak tętno wali powyżej 160. Jest ostro. Trochę się z Maciejem tasujemy. I tak mijają kolejne kilometry. Aż tu nagle....
No coś mam cholera pecha w tym roku. Tym razem sznurek od snopowiązałki dokładnie mi owija kasetę - efekt - łańcuch skacze po trybach. No nic trzeba się zatrzymać. A na takim maratonie w tej krótkiej chwili mija cię całe stado konkurentów. Po pobieżnym usunięciu resztek sznurka ruszam dalej. Mam jeszcze jakieś nadzieje na dociągnięcie do Macieja. Tym bardziej, że po wjechaniu na leśne kurwidołki, łapię swój rytm i naprawdę ostro pocinam. I tak jadę jadę... aż wpadam na skonsternowane stado rowerzystów, którzy zgubili się jak ja. W tym momencie spada mi cała adrenalina. A tu jeszcze dojeżdża mnie Ania Wysokińska - z tej właściwej strony. Okazało się że pomyliłem (nie tylko ja) skręt w lesie. I w efekcie zrobiłem dodatkową mniej więcej dwukilometrową rundę. Dojeżdżam Anię i stwierdzam, że ponieważ odechciało mi się ścigać to sobie trochę ją pociągnę. Przynajmniej będę miał miłe towarzystwo. I tak już na luzie (nie pamiętam czy w ogóle jechałem kiedykolwiek tak na wyścigu) jadę sobie do mety. Też fajnie - na barze mam czas opchać się winogronami, mogę się przyjrzeć całkiem ładnemu parkowi koło Koła. No i wreszcie jest meta. Koniec końców zająłem 11 miejsce w kategorii - myślę, że gdyby nie kolejne przypadki to byłbym gdzieś 6.
Ale co tam... pomaratonowe party było bardzo sympatyczne siedziałem sobie w przemiłym towarzystwie pań, które miały na przykład alternatywne pomysły na wykorzystanie silikonowego sprayu. Tak więc pośmialiśmy się, poobgadywaliśmy kogo trzeba i po udanym dniu wróciliśmy do domu.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 70.60km
  • Teren 50.00km
  • Czas 02:36
  • VAVG 27.15km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Suchy Las

Niedziela, 12 sierpnia 2012 · dodano: 12.08.2012 | Komentarze 13

Miesiąc nie jeździłem na maratonach, tak więc trochę wypadłem z rutyny... w efekcie rano było trochę nerwówki z pakowaniem. Ale jakoś zabrałem wszystko co potrzeba a nawet trochę więcej. :)
Najpierw trzeba odstawić dzieci na Rusa u mojej mamy. Jak podjechaliśmy zauważyłem Zbycha podążającego na maraton rowerkiem - chwilę pogadaliśmy i pojechał dalej. No nic my pojechaliśmy na metę autem. po drodze koło Jana Pawła II Aśka zauważyła Maksa, mówiąc "to chyba Maks" no ja go nie zauważyłem, ale to był Maks :D
Na mecie spotykamy naszych Gogglowców: Zbycha, Jacka i Wojtka, poza tym kręci się sporo osób w koszulkach Goggle, mówimy sobie cześć, cześć - ale na tym się kończy :)
Poza tym spotykamy MaciejaBrace i Blooma. Na krótkiej rozgrzewce stwierdzamy, że trasa jest blotna. Jedziemy zatem porozgrzewać się na asfaltach. Wkrótce czas do sektorów. I zaczyna się... od pierwszych sekund idzie pełen ogień ja trzymam się blisko za Josipem. Jestem wciąż tuż za nim aż do końca rozjazdu. Wjeżdżamy w błoto, moje oponki tańczą ale nic to - dziś jestem w nastroju bardzo bojowym. W pewnym momencie pojawia się myśl - gdzie jest JP? Jak on mignął że go nie zauważyłem. Za dużo myślę w efekcie łapię poślizg na błotku zajeżdżając drogę Jackowi Swatowi. Wybija mnie to trochę z rytmu i tracę kontakt z Josipem. W efekcie gdy wypadamy na asfalt jestem w drugiej grupce goniącej tę pierwszą w której jest Josip. Na asfalcie wychodzi moje niedostateczne rozgrzanie bo lekko mnie zatyka... jaki mam wówczas puls nie wiem, bo dziś cała elektronika na pokładzie odmówiła współpracy - nie działa pulsak, w liczniku działa jedynie pomiar kadencji, lecę więc na sterowaniu ręcznym i całkiem dobrze mi to wychodzi.
Na asfalcie... co ja paczę :) Grigor z Sebą głośno mnie dopingują - dzięki wielkie.
Niestety po zjeździe w teren w wyniku owego przytkania zostaję sam... i tak sobie jadę czekając kto mnie dorwie. Ku mojemu zdziwieniu pierwszym dorywającym jest JP. Myślę sobie śmignie mi i tyle będzie z oglądania jego pleców :). Ale nie... oddala się ale coś powoli... myślę sobie czy to ja jestem dziś tak mocny czy on ma jakiś kryzys?
Widzę go aż do zjazdu z Nadwarciańskiego, a nawet chyba kościoła. Potem łapie mnie jakaś większa mocna grupka która po dojechaniu mnie rozpada się na kilka części - łapię się w jedną z nich i tak sobie w chyżej grupce pomykamy, podjazd po asfalcie w Morasku idzie gładko, zjazd też - muszę tylko przyhamowywać, aby nie wjechać w poprzedników. Dojazd do końca pierwszej rundy bez emocji... no nie emocje są - na przejeździe przez rundę znowu widzę pobiedzisko-wierzonkowych ziomali i słyszę ich głośny doping - aż chce się cisnąć mocniej.
Przejeżdżam rundę © Z3Waza

Na fragmencie poligonowym słyszę za sobą - "Dajesz Zyga" - o kurde Josip..
-Co Ty tu robisz?
-Pomyliłem trasę..
No trudno - siadam Wojtkowi na kole (myślę sobie może mi się uda i po asfalcie mnie trochę pociągnie) - ku mojemu zdziwieniu jakoś daję za nim radę - nie wiem czy Josip ma jakiś dzień dobroci dla zwierząt, czy noga mi tak podaje...
Imponujący jest moment jak Josip mija większą grupkę na asfalcie - ma chłop szwung. Dzięki dynamicznej jeździe asfalt szybko się kończy i wpadamy na Nadwarciański. Josip co chwila się ogląda... cholera chce mnie zgubić, czy jak? Ale nie, w pewnym momencie mówi - gubimy ich... a na mojej facjacie pojawia się szeroki uśmiech, ale tylko na tyle szeroki żeby nie nałykać się niezbyt apetycznego błotka. W końcu do nas dołącza gość na Scotcie w czarnym stroju - tasuję się z nim od pierwszej rundy. I tak jedziemy sobie już we trzech. Gdzieś w okolicach przejazdu przez szosę na Biedrusko zauważam koszulkę Goggle, a sylwetka wygląda na JP... o kurna... włacza mi się tryb "chart-zając" nieważne glikogeny, kwasy mlekowe i inne gówna - trzeba dojść choć na chwilę Jacka... i o cholera udaje się tuż przed Moraskiem.
W tym miejscu powstaje mały peletonik i tak wjeżdżamy na asfalty Moraska - najpierw w dół - tam bez emocji wszyscy grzeją mniej więcej równo... ale potem zaczyna się podjazd. Tu mnie wyprzedza paru młodszych gości, ale spoko nie daję im się urwać. Za to JP pokazuje moc - jak ruszył bokiem to NIKT nie był w stanie za nim pociągnąć. Na zjeździe dzięki wysokiemu poziomowi znienormalnienia udaje mi się utrzymać kontakt z Josipem i JP choć się zaczynają oddalać. Trawers Góry Moraskiej idzie ciężej... o wiele ciężej niż za pierwszym razem, czuję że nadchodzi zgon - ale to tylko 1 km. Mijam kolejnego Gogglowca w żółtym kasku ale chłopaki oddalają się nieubłaganie. W końcu wyprzedza mnie gość w czarnym, razem przejeżdżamy Meteorytową i wiem że meta tuż tuż. Ale lecę za nim jak baran z myślą - zaatakuję za słupkami... ale słupków nie ma. O żesz ku@$a mać... pomyliliśmy drogę, zawracamy asfaltem pod górę, dojeżdżamy do słupków, tam przeprowadzam zamierzony atak i jest meta.
A tu Żona, ziomale, Goggle, kwiaty, CarboNox, żarcie z kotła, grejpfruty, arbuzy, Kurek i tombola - czyli norma, no może poza kibicami - hurra jestem gwiazdą :D
Po Maratonie z wiernym kibicem Grigorem © Z3Waza

Po Maratonie z wiernym kibicem Sebą © Z3Waza

Naprawdę byłem w szoku że gdyby nie pomylenie trasy to strata do JP wyniosłaby 10-20 sekund
W związku z tym liczyłem jednak na 10 w M-4, a tu zawód - dopiero 13.
Za to czas lepszy od zeszłorocznego o 6 minut, gdybym nie pomylił trasy to o 8 i to przy trudniejszej trasie - mniej asfaltu.
Tak więc odczucia mieszane. Ale i tak jestem zadowolony z jazdy.
Żono - gratulacje za walkę i dzięki za pomarańcze na mecie.
Josip - dzięki wielkie, naprawdę należy się Tobie piwo.
Grigor, Seba - dzięki za kibicowanie, mam nadzieję że się kiedyś spotkamy w sektorach.
JP - dzięki za uruchomienie we mnie dopalacza o którym nie miałem pojęcia :D
I w ogóle wszystkim spotkanym znajomym i nieznajomym wariatom rowerowym.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 82.00km
  • Teren 70.00km
  • Czas 06:40
  • VAVG 12.30km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • HRmax 174 ( 97%)
  • HRavg 150 ( 83%)
  • Kalorie 4823kcal
  • Podjazdy 2529m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Stronie Śląskie - Pierwszy raz nie musi boleć...

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 08.07.2012 | Komentarze 11

...jak jest się odpowiednio nastawionym mentalnie :)
Ja czterdziestoletnia dziewica górsko-giga-maratonowa zdecydowałam się na ten pierwszy raz i było to tak:
Kiedy przyjechaliśmy ze Zbychem na miejsce noclegu, właśnie zaczynała się porządna gisówa połączona z piorunami, czyli typowa burza letnia. Wszystko fajnie - na miejscu są już i Jacek i Jarek krótkie cześć, cześć i zabieramy się za rozpakowywanie... chcę odpiąć rowery z bagażników, a tu się okazuje - zakluczone... taaa wszystko fajnie ale gdzie są kluczyki, szukam po porach - nie ma, w aucie - nie ma. Nosz kur... na pewno zgubiłem w biurze zawodów gdzie zatrzymaliśmy się ze Zbychem zapłacić wpisowe. Wracamy. A tu leje coraz mocniej - rumaki mokną a nikt ich nie może ich odczepić. Uwięzione. A ja wkurwiony na siebie na maksa. W biurze oczywiście nic nie wiedzą. Kurna co robić - trzeba będzie rozwiercać zamki. A deszcz leje coraz mocniej... biuro zawodów tonie - nie ma szansy, żeby cokolwiek znaleźć. Wracamy do auta - ja tknięty jakimś boskim natchnieniem zaglądam do popielniczki z tyłu samochodu. SĄ SĄ SĄ SĄ - kochane, cudowne, wspaniałe kluczyki. Wracamy. Piwko krótka pogawędka z resztą która dojechała w sile: Jacek G., Marek, Wojtek, Mariusz i idziemy w kimono.
Z rańca szybkie przygotowanie i lecimy na start. Tam trochę lansu, sesja foto i inne takie tam, jakoś nikt nas jeszcze nie prosił o autografy ;)
Silna grupa pod wezwaniem © Z3Waza

Ustawiamy się w sektorach - pojawia się Maciej w nowych ciuszkach od Ryby (on też pierwszy raz w ogóle w górach), życzenia sukcesu
itp. Spotykam też Anię Wysokińską - "Marcin jedziesz giga? Gratuluję" - ten podziw w tym stwierdzeniu (tak mi się przynajmniej wydaje he he) - bezcenny. Jestem Giga jestem super :D
Dobra koniec gadania - start.
Ruszyła maszyna po szynach.... © Z3Waza

Ale start bez napinki - świadomość, że tak dużo przed nami powoduje, że krótki rozjazd po asfalcie pokonujemy w iście piknikowym tempie. Zjazd w teren i pierwszy podjazd (w zasadzie podpych) po luźnych, wymytych przez wczorajszą nawałnicę kamieniach. Spoko - po chwili zaczyna się konkretna jazda.
Chwilę jadę obok przed chwilą poznanej Che ona sapie "a-a-a" ja sapię "e-e-e", ogólnie jest miło :D
Che łapie jakiś kryzys, ja myślę sobie ale jestem kurna mocny. Wjeżdżamy na Puchaczówkę i zaczynamy trawers Czarnej Góry idzie dobrze, po paru chwilach zaczyna się zjazd do Międzygórza. Najpierw po trawie, na którą moje Saguaro reagują nerwowo, a ja z nimi reaguję.. też nerwowo - w efekcie wjeżdżam za wolno na sekcję kamyszków i zaliczam OTB. Jakieś tam otarcie, rower wali mnie w kask, ale nie jest źle. Tyle tylko że wybija mnie to z rytmu i po chwili kończę zjazd na drzewie obejmując je obiema rękami a gałązka sosny próbuje mi wykłuć oko. Na szczęście mam okulary więc kończy się tylko rozciętym nosem. Za chwilę dochodzą mnie Marek z Cze... dochodzą to odpowiednie słowo ;) I to by było na tyle z tego "jaki jestem mocny dzisiaj". Kulam się dalej. Zaczyna się wjazd na Śnieżnik. Lubię podjazdy. To znaczy, nie lubię ale wiem że tu mam jakieś szanse, bo co do technicznych zjazdów, to zjeżdżam jak ciota. No ale podjazdy to moja nieco lepsza strona. W każdym razie dochodzę Marka. Jedziemy jakiś czas razem. Ale podczas wyprzedzania jakiegoś gościa zwiększam tempo, a Marek nie nadąża - jest nieźle. Podjazd kończy się jakoś dziwnie szybko - może to dzięki temu, że nie mam licznika - gnój przestał działać zaraz po wyjeździe z hacjendy.
Jestem pod schroniskiem i zaczynam zjazd po trawie do czerwonego szlaku. Znam to miejsce, nie będzie łatwo. Ale jest gorzej. Na trawie słyszę chlap-chlap - laczek. Stawiam rower do góry girami i zaczynam procedurę. W międzyczasie mija mnie Marek. No nic zakładam gumę tam gdzie trzeba. pompuję nabojem i jadę dalej. Część czerownego z papcia. W końcu ruszam. Po chwili znowu chlap-chlap, teraz nie wytrzymuję i ku zgorszeniu turystów idących z dołu rzucam gromkie "NO KURWA MAĆ". Procedura od nowa. Z tym że nie mam całej dętki. Zabrałem dwie ale przed startem pożyczyłem jedną Josipowi. Zaczynam szukać dziury w przebitej dętce z poprzedniego razu. Mam na szczęście łatki. Dziurę znajduję. Ale Bogu dzięki zanim zacząłem przyklejać łątkę zjawił się Zbychu. Z dętką, i do tego w otoczeniu emtebowej gwiazdy filmowej Joanny J.. Gwiazda nieważna - jest dętka. Procedura zakończona jazda dalej. Zjeżdżam w dół. Towarzyszy mi schiza - na pewno złapię kolejnego laczka (tak będzie do końca). Zjeżdżamy się z Mega. Ja łapię już ostatnie zgony megowców - wszyscy pchają, ale jest miło - robią mi miejsce, uśmiechy, dziękuję, proszę itd.
Dojeżdżam do Przełęczy Śnieżnickiej. Rozjazd szlaków.
Tam stoi jakiś Ślązak z Giga i mówi "Jechołeś tyndy" "Tak" - kłamię, "Wiesz co nas tam czyko" - z intonacji nie wiem czy to pytanie czy ostrzeżenie, więc nic nie odpowiadam. Ale zastanawiam się "co mnie tam czeka" - czeka fajny szybki zjazd.
A potem się zaczyna "szybkie szerokie szutry". No na wykresie było płasko. Zastanawiałem się więc co też tam ten Golonko wymyśli - wymyślił przeprawy przez torfowiska borowinowe. Wąsko, korzeniście, błotniście, kamieniście - wypas.
Uwielbiam tarzać się w błocie © Z3Waza

Jak już się ta udręka skończyła to był bufet z Golonką (Grzegorzem) oraz żelami owocami i innymi frykasami. Niestety Golonko poinformował nas że przed nami kolejny taki odcinek kąpieli błotnych. Ale najważniejsze, że na tym bufecie dochodzę Zbycha - i już nie jestem ostatni w teamie. Golonko niestety miał rację na kolejnym odcinku jest jeszcze weselej - jak raz w jechałem w kałużę to koło zanurkowało do 1/3 wysokości - musiałem je dosłownie wyszarpywać z mazi. Miałem wrażenie, że jakbym tego nie zrobił to bagno pochłonęłoby cały mój rower. Potem zaczynam wyprzedzać kolejnych gigowców. Aż dochodzę gościa w żółtej koszulce z którym będę się tasował aż do końca. Na ostatnim podjeździe atakuję, ale sił mi nie starcza do końca. I końcówka jest konkurenta. Po podjeździe jest kawałek prawie płaskiego idealnego asfaltu - coś dla mnie - z łatwością wyprzedzam kolegę w żółtym i zaczynam ostry zjazd. Zatrzymuję się na ostatnim bufecie - nie wiem po co, chyba po to żeby dać żółtemu fory. On to wykorzystuje. Ale nie starcza mu sił i znów go wyprzedzam. Ostatni asfalt jest mój. Wjeżdżam na metę. Gdzie dowiaduję się że Marek był 5 minut przede mną. No jakby jeszcze parę kilometrów miał ten maraton to może i jego bym wyprzedził. Wkrótce dojeżdża Zbychu i zaczynamy pomaratonowy piknik.
Nie musimy biegać za kobietami - one przybiegają do nas © Z3Waza

Nasz team cieszy się sporym wzięciem u kobiet, szkoda że ich tak mało jeździ w maratonach :D:D:D:D.
Podsumowując – było nieźle – gdyby nie awarie byłoby jeszcze lepiej.
Kondycyjnie wytrzymałem i po wszystkim mogę powiedzieć - było fajnie.
Naprawdę fajnie.
Ps. A tu link do pozostałych zdjęć, zarówno zrobionych przeze mnie jak i znalezionych w necie.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 52.00km
  • Teren 52.00km
  • Czas 02:42
  • VAVG 19.26km/h
  • VMAX 41.56km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • HRmax 178 ( 99%)
  • HRavg 163 ( 91%)
  • Kalorie 2045kcal
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Lubrza

Niedziela, 1 lipca 2012 · dodano: 01.07.2012 | Komentarze 6

Weekendu rowerowego w Lubuskiem ciąg dalszy… czyli maraton koło Lubrzy.
Lubrza to mój drugi maraton z cyklu Kaczmarek Electric, poprzedni to był Wolsztyn w zeszłym roku. W zeszłym roku moje odczucia z tego cyklu były takie sobie – do Wolsztyna przyjechało sporo ludzi i w efekcie zabrakło organizatorom numerków, tak więc jechałem tylko z chipem… zobaczymy jak będzie w tym roku. No nic dojeżdżamy do Lubrzy a tam maratonu ani widu ani słychu. Ale podczepiliśmy się pod karawanę samochodów z rowerami na pace i za nimi dotarliśmy do Boryszyna a tam dalej zero informacji o maratonie ale z lekkim błądzeniem udało się dotrzeć na miejsce maratonu. Za oznakowanie dojazdu Kaczmarek dostaje zero punktów.
Na miejscu szybko spotykam Marka i Jacka jest i Kłosiu po chwili dojeżdżają Krzysztof ze Zbyszkiem.
Tak więc Goggle wystawia dziś mocną a na pewno liczną ekipę.
Idę załatwić numerek – szybko, sprawnie i bez kolejki. Dostaję pakiet startowy czyli bidon i skarpetki.
Szybka przebierka w ciuszki, krótka sesja fotograficzna i ruszamy na rozgrzewkę
Goggle Pro przd wyścigiem © Z3Waza

Dziś startuję z ostatniego sektora (mam nadzieję wywalczyć choć drugi) ale ustawiamy się strategicznie na pierwszej linii trzeciego sektora tak więc mamy kontakt wzrokowy z Jackiem i Markiem… Kłosiu jest daleko z przodu
Na linii startu © Z3Waza

Start! Ruszam ostro (może nawet za ostro), Zbychu z Krzychem zostają z tyłu a moim celem staje się Marek. Po starcie robimy tak ze 3 kilometrowe kółko wokół miejsca startu. Na pierwszym podjeździe widzę kątem oka Jacka, który siedzi w krzakach i coś naprawia. Po chwili dochodzę Marka, rzucam krótkie „heloł” i jadę dalej. Przede mną tylko Kłosiu… no ale one jest poza zasięgiem. Wypatruje też Kubę Krycha z Polart Nutraxx wydaje mi się że go widzę przed sobą – ale to jednak nie on… może nie jedzie? Trasa taka nieszczególna – dużo kurwidołków skutecznie wybijających z rytmu, parę podjazdów, kilka niezbyt trudnych zjazdów. Wisienką na torcie jest przeprawa przez rzekę – za pierwszą pętlą nie zauważam nawet że jest przez rzeczkę przerzucony mostek i wjeżdżam centralnie w wodę, co przy panującym upale jest całkiem przyjemne. Pierwsza pętla kończy się szybciej niż myślałem. Na rozjeździe większość gna do mety mini a na trasie robi się pusto i spokojnie. Na szerokim szutrze łykam żela, niestety podczas tej operacji gubię licznik. Zatrzymuję się wracam po niego, mija mnie dwóch gości. I to okazuje się dla mnie szczęśliwe gdyż trasa skręca z szutru nagle w prawo, a oznakowanie w tym miejscu jest słabe. Tak więc mam okazję zaobserwować gdzie należy skręcić. Jakbym jechał sam na pewno bym przeoczył ten skręt. Druga pętla znacznie luźniejsza więc bardziej techniczne fragmenty daje się przejechać. W pewnym momencie jest wąski mostek – w sumie luzik – ale wjeżdżam na niego zbyt wolno i zatrzymuje mnie na samej krawędzi, wiele nie brakowało a zaliczyłbym glebę tak ze dwa metry w dół. W ogóle czuję że dopada mnie kryzys i czekam aż ktoś z Goggle mnie dogoni. Osobiście stawiam na Jacka. Na jednym z podjazdów gość w czarnej koszulce Kłodzko coś tam delikatnie spycha mnie na bok i znosi mnie na krawędź skarpy gdzie z lewej strony nie ma jak się podeprzeć nogą, która trafia w próżnie i efekcie padam jak głupi w krzaki. Podnoszę się i słyszę za sobą głos Zbyszka „a ty co”. No tego mi było trzeba… adrenalina idzie w górę, wreszcie jest się z kim ścigać. Tempo zaraz rośnie, zaczynamy się tasować. Zbychu jedzie na naprawdę twardych przełożeniach, Marek ma rację od samego patrzenia noga boli… może to jest taka jego taktyka ;) No nic jedziemy dalej Zbychu mocniej wjeżdża, ja czuję dziś poważne braki mocy (trzeba potrenować siłę na podjazdach). Na barze zatrzymujemy się obaj, ja używam wody głownie do schłodzenia głowy i lecę dalej. Zbychu jeszcze na miejscu łyknął jakiegoś dopalacza, ja zrobiłem to już w ruchu. Kolejny przejazd przez rzeczkę. Zbychu idzie kładką, ja przez wodę z premedytacją. Na środku zatrzymuje mnie jakiś kamień, staję na przednim kole ale zsiadam kontrolowanie. W rzeczce robię krótką kąpiel – aż po pas, super chłodek. Jedziemy dalej. U mnie zaczynają się pojawiać myśli – „odpuść chłopie”, „ten Zbychu ma niespożyte siły” a drugi głos mówi „przecież to też człowiek, też się męczy”, „dasz radę” i tak toczę wewnętrzną walkę słabej i silnej woli :). W pewnym momencie Zbychu zaczyna powoli, bardzo powoli mielić i mówi „koniec, jestem bardzo zmęczony”, znaczy się powiedział to trochę inaczej, mniej cenzuralnie :)
Ja do niego – „dajesz, dasz radę”, a myślę „no to pozamiatane, he he” :D. Ale Zbychu jak Terminator resetuje system i rusza za mną, po chwili znowu jest na moim kole. Do mety blisko, jadę w miarę delikatnie, oszczędzając siły na finisz, Zbychu za mną też nie ma wyraźnie ochoty na przedwczesny atak. Dojeżdżamy do ostatniego podjazdu – ja już klnę jak szewc. Zbychu znowu rusza ostrzej pod górkę, wiem, że jak mnie zerwie to wygra. Zbieram więc ostatki sił i utrzymuję mu koła, ostatni zakręt na piasku. Trzeba uważać żeby głupio nie przyglebić. I ostatnia prosta. Ruszam z całych resztek sił i czuję, że przyspieszam jednak sprawniej. Parę metrów przed metą wiem już, że wygrałem.
Uwielbiam takie finisze. A zwłaszcza z takim zakończeniem. Tak, czy inaczej gratki dla Zbycha za walkę.
Zwycięstwo, zwycięstwo © Z3Waza

Potem dochodzę chwilę do siebie, pani mi zakłada medal, a moja żona troskliwie przynosi kocyk. Siedzę więc sobie na nim i oglądam finisze pozostałych. Pierwszy wjeżdża Jacek, po nim Jakub Krych – jednak tym razem jeszcze nie dałem się objechać :) Potem Marek i Krzychu.
Już po... © Z3Waza

Idziemy na makaron – zimnawy, zresztą dla wszystkich nie starczyło, poza tym nie ma nic do picia – jak dla mnie porażka. A dalej to już zwyczajnie – pogaduchy o maratonie i o przyszłych maratonach i zbieramy się i do domciu.
Ogólnie atmosfera u Kaczmarka taka sobie – pani konferansjer niespecjalnie zorientowana w temacie, nie było myjki. W sumie w tym roku Gogol wypada lepiej. Za to towarzystwo przednie – tak więc dla towarzystwa warto było się przejechać. Nową Sól i Wolsztyn pewnie też zaliczę.
A tu
link do pozostałych zdjęć.
Kategoria Maraton/XC/CX


  • DST 79.00km
  • Teren 69.00km
  • Czas 03:37
  • VAVG 21.84km/h
  • VMAX 52.77km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • HRmax 176 ( 98%)
  • HRavg 160 ( 89%)
  • Kalorie 2630kcal
  • Podjazdy 980m
  • Sprzęt Konik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gogol Wyrzysk 1:2

Niedziela, 24 czerwca 2012 · dodano: 24.06.2012 | Komentarze 5

Po upadku nieszczęsnego MTB Maraton Cup (w którym chciałem robić generalkę) nie mam skonkretyzowanych planów na ten rok co do cyklu maratonów MTB. Ma to swoje plusy - mogę jeździć gdzie chcę i co chcę. A ponieważ w tym tygodniu trafiła się okazja "sprzedania" dzieci do mojej mamy to pojechaliśmy z Asią do Wyrzyska. I tym razem mogliśmy wystartować razem.
Dojazd do Wyrzyska bez problemów (co prawda GPS prowadził nas przez podwórka skockich przedmieść, ale ja cały czas mam Bogu dzięki nosa do trasy tak więc nie dałem się zwieść przebiegłej maszynie).
Jak dojeżdżaliśmy do doliny Noteci krajobraz zaczął się zmieniać na bardziej pagórkowaty i w ogóle bardzo malowniczy i co najważniejsze nie oszpecony wiatrowymi generatorami prądu. Celowo nie piszę wiatrakami - bo wiatraki to dla mnie holender albo koźlak a nie takie techno-coś. No nieważne... W końcu dojechaliśmy w okolice Osieka nad Notecią i przed nami w całej okazałości pokazała się olbrzymia skarpa nadnoteckiego brzegu zwana Dębową Górą - widok zdecydowanie niewielkopolski, a raczej kojarzący się z jakimś pogórzem. Kiedyś oglądając mapę zastanawiałem się jak fajnie może być w tym rejonie... a dziś będę miał się okazję przekonać, hura!
No nic jesteśmy na miejscu, standard przedstartowy - przebieranko, opłata, spotkania ze znajomymi.. Warte odnotowania jest to, że Gogol poszedł do przodu organizacyjnie o tak mniej więcej trzy lata świetlne do przodu - dwa okienka dla zarejestrowanych i dla nowych - efekt zero kolejki, dwa - dojazd do miejsca zawodów oznakowany bezbłędnie a po zawodach wyniki wywieszane od razu. Poza tym bufety pełne, obsługa sprawna, a po zawodach stoły uginają się od ciast, placków, bananów, arbuzów, pomarańcz itd., aż Kurek prosił żeby jeść więcej. No ale wróćmy do początku zawodów.
Na starcie staję w drugim sektorze z sąsiadem a zarazem moim największym rywalem. Tak, tak u Gogola są sektory, no i w efekcie stoimy sobie bez przepychania i na luziku i jest czas na krótką sesję foto:
Ja z Maciejem © Z3Waza

Start to kilka kilometrów po asfalcie – tempo skutecznie temperowane przez wóz policyjny jak i jadących na czele wycinaków z Lonką i Mrozem na czele. Prawdziwa jazda zaczyna się za zakrętem – wąski asfaltowy podjazd, po nim zjazd i tak dalej. Na jakimś błotku łapię poślizg i Maciej mnie wyprzedza, siedział skórkowaniec za mną ;). Po paru chwilach on prawie zalicza glebę na piachu. Ale na kolejnym podjeździe atakuje ostro i zostawia mnie z tyłu. Gubię go - tzn. tracę kontakt z kształtem jego dupy dopiero na podjeździe brukowanym. Po nim zaraz łapie mnie pieprzony kryzys. Dostaję jakiejś kolki, nie pamiętam kiedy miałem ostatni raz kolkę. W ogóle mogę powiedzieć że napierdziela mnie dziś więcej niż nie napierdziela. A to plecy, a to uda, a to łyda, a to obojczyk, no żesz kurwa mać starość idzie czy jak? W związku z tym pojawiają się myśli – „w przyszłym roku przerzucam się na turystykę”, „następny dystans jadę mini”, „o nawet mam w ramie otwory do montażu bagażnika”, „poczytam Friela i zostanę trenerem”, „a może się położyć na trawce obok trasy” itede, itepe . A Maciej się oddala i oddala…
Drugie kółko zaczynam od przejazdu przez błotko, którego moje Saguaro nie obsługują i niemal zaliczam śliczną glebę… ale jadę dalej. Drugie kółko tradycyjnie krótsze. Tuż przed metą dochodzi mnie gość w pomarańczowym wywołując u mnie oczywiście przypływ adrenaliny, testosteronu i innych hormonów, których nazw nie znam (skąd ja je biorę, z fotosyntezy???)
W każdym razie nie daję się… aż do ostatniego zakrętu przed ostatnim zjazdem w który wjeżdżam agresywnie, naładowany testosteronem, adrenaliną i innymi hormonami, których nazw nie znam (skąd ja je biorę, z fotosyntezy???)… zbyt agresywnie w efekcie ucieka mi koło a ja zaliczam glebę i patrzę bezsilnie jak gość odjeżdża w siną dal, czyli do mety.
Wyniki: w kategorii 7/15 – rywal 6/15, open 52/89 Czas 3:13:34 za wolno, za wolno…
Ps. Po wyścigu był dostępny prysznic i do tego koedukacyjny :D
Kategoria Maraton/XC/CX